Rok temu stanąłem na starcie Półmaratonu Ślężańskiego po raz pierwszy. Był to wówczas mój debiut na dystansie półmaratonu. Tzn. stałem kiedyś na starcie I edycji Nocnego Półmaratonu Wrocławskiego, ale ten nie doszedł wówczas do skutku. Zatem zeszłoroczny Ślężański był moim pierwszym mierzonym półmaratonem do przyszłych porównań. Pamiętam dokładnie, miałem wówczas w planach pobiec 1:45:00 (średnia niecałe 5:00 min/km). Tymczasem skończyło się na rewelacyjnym jak na mnie 1:43:20 (średnie tempo 4:52).
W tym roku miałem w planach zdecydowanie pobić ten rezultat. Miesiąc wcześniej pobiegłem wszakże półmaraton w Barcelonie z kosmicznym rekordem życiowym 1:36:58 (średnia 4:33 min/km). Ten wynik pozwolił mi uwierzyć, że jestem w stanie biegać półmaraton mocno. To nie jest taki bieg długodystansowy jak maraton, gdzie trzeba ustawić tempomat na stosunkowo umiarkowane tempo i modlić się, że się to wytrzyma. Półmaraton trzeba biec mocno od samego początku, bo już wiem, że jestem w stanie tak biec do końca. Jak się wyśpię, najem, nie przypałęta mi się żadna kontuzja, to nie ma co się ślimaczyć, tylko trzeba dać ognia od samego początku.
Oczywiście wiedziałem, że o pobiciu czasu z Barcelony nie ma mowy. Barcelona była super płaska, a Ślężański jest wyścigiem po górach. Jest tu bardzo ciężki podbieg od 4 do 9 kilometra na przełęcz Tąpadła, a potem po ostrym zbiegu jeszcze trzy niewielkie, ale mocno trzymające podbiegi. To po prostu nie jest trasa na życiówki. Miałem zatem w planach po prostu pobić wynik z zeszłego roku.
Dobra strefa czasowa to podstawa
Po raz pierwszy w życiu stanąłem na starcie w swojej strefie czasowej. Byłem na tyle wcześniej na miejscu, że zdążyłem zrobić dobrą rozgrzewkę, zjadłem żele energetyczne i banana. Nic mnie bolało! Wszystko zapowiadało się więc dobrze. Start ze swojej strefy zaprocentował natychmiast po starcie. Prawie żadnej przepychanki, prawie żadnego skakania między ludźmi. Jeżeli jakieś było, to skończyło się po 1 km, potem już bez żadnych przeszkód mogłem biec swoje.
Pierwszy kilometr mimo, że lekko pod górkę wyszedł mi 4:51. Ładnie! To efekt tego, że ludzie koło mnie biegli szybko. Skoro tak, to mi po prostu nie wypadało zacząć wolno. Drugi kilometr był jeszcze bardziej pod górkę i… 4:49. A potem było dwa kilometry zbiegu. I znowu zaprocentowało to, że współzawodnicy biegną szybko. Jak tu wolno biec, skoro wszyscy dookoła zasuwają aż miło. 4:16, 4:19. Co się dzieje! Dokładnie w tym samym miejscu, na zbiegu, rok temu biegłem 4:48 i 4:47. Normalnie szok. Zaczął się podbieg na przełęcz Tąpadła. 4:38, 4:51, 4:38, 4:52, 5:20. Oj ostatni kilometr tego podbiegu już dał mi w kość. Na szczycie przełęczy Tąpadła miałem średnie tempo 4:44 min/km. Rok temu dokładnie w tym samym miejscu miałem 5:08. Pięknie!
Zbiegi dalej do poprawki
Rozpoczął się zbieg. Pierwsze trzy kilometry zbiegu są tutaj naprawdę ciężkie. Mam z tym wciąż problem. Może nie taki jak rok temu, ale cały czas z górki to raczej mnie wyprzedzają, a nie ja wyprzedzam. Oczywiście biegłem szybciej niż rok temu, ale z tej racji, że biegłem ze strefy czasowej z równymi sobie, to wrażenia z tego miejsca miałem wybitnie słabe. Wszyscy mnie wyprzedzali. Starałem się jednak zapamiętywać postacie i sporo osób, które mnie wyprzedziło, to jak skończył się stromy bieg, to z kolei ja zacząłem powoli wyprzedzać. Kilometry na zbiegu po kolei wyglądały następująco: 4:29 (jeszcze z końcówką podbiegu), potem 4:24, 4:15 (najszybszy kilometr w całym wyścigu), 4:29, 4:22, 4:23, 4:21!!!
Skoro tak dobrze idzie…
Zostało 5 km do mety. W tym momencie, jak widziałem w jakim tempie to wszystko idzie, zaświtała mi w głowie myśl, że jak nie osłabnę i to będzie dalej tak wyglądać, to jest cień szansy, że może jednak zmierzę się z czasem z Barcelony. A to by oznaczało zejście do przynajmniej średniej 4:33 min/km. Miałem wówczas średnią około 4:35. Brakowało zatem 2 sekund na kilometrze. Przede mną był przedostatni krótki podbieg. Zacisnąłem zęby. 4:33, 4:32. Dobrze, przynajmniej nie traciłem sekund. Średnie tempo całości spadło do 4:34. Brakowało 1 sekundy! Kolejny kilometr 4:28. Dobrze! Został ostatni, na szczęście krótki, podbieg na 20 kilometrze. 4:37. Nie dobrze! Wiedziałem, że na końcówce, która jest z górki muszę nadrobić więcej niż tutaj straciłem. Cel był już bardzo blisko, ale nie ukrywam, że miałem już powoli serdecznie dosyć. Tutaj w odróżnieniu od startu w Barcelonie cały czas miałem wrażenie, że chyba za szybko zacząłem i nie wytrzymam tego tempa. Ewidentnie brakowało mi sił. Na szczęście został kilometr do mety i na szczęście z górki. 21 km wyszedł mi 4:24. To był pierwszy kilometr w całym biegu, który pobiegłem wolniej niż rok temu (o 2 sekundy, ale jednak wolniej). Z każdym kolejnym krokiem czułem, że chyba zacząłem za mocno i w związku z tym mogę nie dać rady. Ale to już nie miało znaczenia. Średnia z całości przeskoczyła mi na 4:33 min/km. Pojawiła się zatem szansa, że chyba uda się pobić czas z Barcelony!
Jest! W końcu zobaczyłem ostatni zakręt w lewo. Zostało kilkadziesiąt metrów do tego zakrętu, a potem ostatnia prosta już na bardzo mocnym zbiegu. To oznaczało, że zostało jakieś 100 metrów do mety. Dokładnie w tym momencie zobaczyłem na zegarku czas 1:36:00 (czas z Barcelony do pobicia to 1:36:58). Miałem więc 58 sekund zapasu. Powinno się udać! Ostatnie 200 metrów biegłem już tempem 3:40 min/km. O! I tak powinno się biegać. Czas na mecie według Garmina to 1:36:36 (czas według organizatorów jeszcze lepszy 1:36:33). Jest rekord! Co za euforia!
Nie ukrywam, że pobiciu rekordu sprzyjał fakt, że według Garmina nadłożyłem tylko 100 metrów. W Barcelonie nadłożyłem zaś 200. Te 100 metrów różnicy zadecydowało. Tu i tu miałem tempo 4:33 min/km, ale jednak to w Sobótce czas na mecie był lepszy!
Perfekcyjny bieg
Jak to się stało, że mimo dużo trudniejszej trasy udało się to pobiec szybciej? Tak jak pisałem na początku, ten bieg z Barcelony pozwolił mi uwierzyć, że jestem w stanie biegać półmaraton zdecydowanie szybciej niż tempem w okolicach 4:55 min/km. To skoro jestem w stanie, to biegłem! Drugi czynnik, który to spowodował, to start z dobrej strefy czasowej. Ewidentnie, szczególnie na początku, współzawodnicy pociągnęli mnie do przodu. I trzeci czynnik, bieg z dobrej strefy spowodował, że nie musiałem brać szeroko zakrętów, których zresztą na trasie prawie nie było i w związku z tym praktycznie nie nadłożyłem trasy, co miało tutaj ogromne znaczenie.
Czy mogłem to pobiec szybciej? Hmmm, tu z czystym sumieniem mogę udzielić jedynej słusznej odpowiedzi. Nie mogłem. Dałem z siebie wszystko. Nic tu lepiej zrobić nie mogłem. I o to chodzi!
Zająłem 605 miejsce na 4417 zawodników, którzy dotarli do mety, czyli byłem w pierwszych 14% (w Barcelonie byłem w pierwszych 20%)! Byłem 105 w kategorii M40.
Ciekawie wyglądają dane Datasportu z kolejnych pomiarów:
- 5 km 21:59 (miejsce 586)
- 10 km 45:52 (miejsce 591)
- 15 km 1:08:09 (miejsce 647)
- 20 km 1:30:48 (miejsce 595)
To był pierwszy bieg, w którym została złamana zasada, że z każdym kilometrem tylko poprawiałem pozycję. Ale to wynika ze specyfiki tego półmaratonu. Raz, że mało tu było po płaskim a dwa, że jednak bardzo mocno zacząłem. Te miejsca są mniej więcej zgodne z moimi odczuciami. Do 10 km raczej były podbiegi, więc miałem lepszą pozycję. Potem od 10 do 15 km były mocne zbiegi, więc traciłem miejsca. Potem od 15 do 20 km były dwa niewielkie podbiegi więc odzyskiwałem pozycje. I w końcu ostatni kilometr był na zbiegu gdzie straciłem 10 miejsc. Wszystko się zgadza.
Jestem bardzo zadowolony z tego, że czas płynie, a u mnie wciąż jest zachowana zasada, że każdy start to życiówka. W tym przypadku wydawało się to niemożliwe, a jednak się udało. To tylko pokazuje, że powinienem był tę Barcelonę pobiec znacznie mocniej. Łatwo się to teraz pisze. Jakbym mógł, to bym pobiegł. Może inaczej, jakbym znał swoje możliwości to bym pobiegł. Ale może i dobrze, że wszystko wyszło właśnie w ten sposób. Dzięki temu wiem, że granica możliwości jest znacznie, znacznie dalej.