Ironman na raty, walka z kontuzjami i co się działo od zeszłorocznych zawodów

gdynia-2015-7

Zeszłoroczne zawody Herbalife Triathon Gdynia mocno dały mi w kość. Nie dość, że ledwo dotarłem do mety kuśtykając, a nie biegnąc, to kontuzja, której się tam nabawiłem dokuczała mi potem bardzo długo.

Miałem ponad trzytygodniową przerwę w treningach, podczas której ledwo chodziłem. Nie zdążyłem się przez to przygotować do wrześniowego maratonu w Berlinie. Próbowałem zbyt szybko nadrobić stracony czas i odnowiła mi się inna stara kontuzja pleców. Na trzy dni przed maratonem musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. To koniec. Zamiast do Berlina na maraton udałem się przed telewizor oglądać zawody.

Całą jesień i zimę trenowałem, ale bez przekonania. Trochę pływałem, trochę biegałem i cały czas walczyłem z kontuzjami. Jak nie plecy, to lewe udo, a potem podudzie, a potem kostka, a potem prawe udo i znowu plecy i tak w kółko. Mimo pewnego zniechęcenia, zgłosiłem się jednak na sezon 2015 na wszystko co tylko się dało. W myśl zasady, że co mnie zabije, to mnie wzmocni. Niektóre zawody tak mają, że trzeba je planować w listopadzie, bo potem najzwyczajniej w świecie nie ma już miejsc.

Bieg Piastów

Na takiej ciągłej walce z kontuzjami udało mi się nawet jako tako przygotować do Biegu Piastów. Pierwszy raz w życiu przebiegłem na nartach 50 km i muszę powiedzieć, że jak na solidnie bolące plecy, to całkiem zgrabnie mi te zawody wyszły. Miałem co prawda problemy ze smarowaniem. Narty w ogóle mi nie jechały, umordowałem się na płaskich fragmentach strasznie, ale za to pod górę, to chyba ani razu mi się narta nie pośliznęła. Wbiegałem jakbym gwoździe wbijał.

bieg-piastow

Nie było źle jak na pierwszy raz, tylko te plecy… Dobrze, że to nie był zwykły bieg z tłuczeniem nogami o asfalt, bo nie wiem co by to było. Marzec, gdy był rozgrywany Bieg Piastów, to było chyba apogeum mojego bólu pleców.

Po odstawieniu nart czas było przestawić się na sporty letnie. Tylko jak tu trenować i startować, gdy ciągle coś boli? Wiem, wiem, sportowca ciągle coś boli i jakbym miał nie trenować, bo coś mi dolega, to w ogóle bym nie trenował. Ciężka sprawa, bardzo frustrująca, szczególnie wieczorami, gdy mimo ogromnego zmęczenia dobrze by było jednak wyjść na trening.

Półmaraton Ślężański

Drugi start w sezonie to Półmaraton Ślężański, rozgrywany w Sobótce na bardzo malowniczej trasie dookoła góry Ślęzy. Przystąpiłem do niego z bardzo nieprzyjemną kontuzją lewej nogi. Zesztywniałe podudzie utrudniało mi normalne chodzenie, a co dopiero bieganie. Wieczorne treningi, podczas których udawało mi się jakoś tę kontuzję rozbiegać zawsze kończyły się tak, że po ich końcu noga sztywniała mi w ciągu kilkunastu sekund i bolała kolejne dwa-trzy dni. A żadnych ostrych i poważnych treningów wówczas nie robiłem. Nie wiedząc zatem co mnie czeka przyjąłem taktykę startu z samego końca stawki. Chciałem braki formy rekompensować radością wyprzedzania. Co się okazało? Ból spowodowany kontuzją cudownie minął po około 2–3 kilometrach i mogłem umiarkowanie swobodnie biec. Coś tam czułem, lekkie kłucie, ale wiedziałem, że jak nie przeszarżuję, to powinno być dobrze. I było dobrze aż do końca. Biegłem od połowy dystansu na około 90–95% mocy, cały czas jednak myśląc o bolącej nodze. Ale to tempo okazało się na tyle dobre, że wyprzedzałem ludzi z końca stawki masowo. Musiałem zbiegać na pobocze, skakać między zawodnikami, wpychać się między biegnących, itd. Już nigdy więcej tak nie zrobię. Jest forma, czy nie, jest kontuzja, czy jej nie ma, będę startował w miarę ze swojej strefy czasowej. Jestem pewny, że na tym przeskakiwaniu straciłem dobrą minutę.

polmaraton-slezanski-2015

Ponieważ to był mój pierwszy start w półmaratonie, to każdy czas był życiówką. Zresztą na treningach też nigdy lepiej 21 km nie pobiegłem. 1:43:20 (tempo 4:52 min/km) było od tej pory oficjalną życiówką do porównań. Nie ukrywam, że ten czas był dla mnie ogromnie pozytywnym zaskoczeniem. Mając na uwadze to, że to górzysta trasa, to po cichu liczyłem na czas 1:45 (tempo 5:00 min/km). A tu proszę. Na szycie przełęczy Tąpadła miałem średnie tempo 5:08 min/km i do końca już tylko poprawiałem. Minusem tego biegu było to, że po tym jak dobiegłem, to lewa noga zesztywniała mi w ciągu kilkunastu sekund, tak że dojście do samochodu stanowiło potem nie lada wyzwanie, podobnie jak chodzenie przez kilka kolejnych dni.

Triathlon w Mietkowie (1/4)

Kolejny start to już triathlon! Zacząłem od startu w Mietkowie w czerwcu. Ogromną zaletą tych zawodów jest to, że nigdzie nie trzeba wyjeżdżać. Żadnych noclegów, wszystko na miejscu, luksus niewiarygodny. I znowu wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że jeszcze dzień przed zawodami kuśtykałem jak kaleka. Bolało mnie lewe podudzie i lewa kostka. Jak ja mam biec z czymś takim? O dziwo, start w Mietkowie poszedł mi całkiem przyzwoicie. Niezłe pływanie. Niezły rower. I aż chciałoby się dodać niezłe bieganie, gdyby nie to, że to było dramatycznie słabe bieganie. Ale, ku mojemu zaskoczeniu w ogóle nie doskwierały mi kontuzje. Na rowerze na tyle wszystko zagrzałem, że na początku biegania miło się zaskoczyłem, że jednak nic mnie nie boli. Kontuzje jednak nie były tego dnia problemem. Po tym jak zacząłem biec w tempie poniżej 4:40, złapały mnie skurcze i to bardzo solidne. Musiałem skrócić krok, zwolnić tempo i ledwo ledwo doczłapałem się do mety ze średnią 5:00 min/km.

triathlon-mietkow-2015

Czas całości 2:39:00 uznaję jednak, jak na pierwszą płaską ćwiartkę w życiu, za bardzo fajny. Skurcze, które łapały mnie raz na rowerze, a potem cały czas na biegu były pewnym ostrzeżeniem. Jednakże zwaliłem wszystko na ogromny upał, w którym przyszło się ścigać. Tak, tak, to na pewno upał, a nie to, że piję hektolitry kawy, mało wody, zaniedbuję suplementację, itd. Upał, na pewno upał.

Garmin Iron Triathlon Radków (1/4)

Skurcze, które tak zaskoczyły mnie w Mietkowie miały odegrać bardzo poważną rolę w kolejnym starcie, czyli w Radkowie, do którego przyjechałem już po raz trzeci. Darzę sentymentem to miejsce. To tutaj dwa lata temu zaczynałem triathlonową przygodę. Radków przywitał zawodników kompletnie inną pogodą niż Mietków. Kilkanaście stopni i ulewa. Wspaniale! Szczególnie mając na uwadze krętą, górzystą trasę rowerową. W Radkowie start jest z wody i tu zaczął się dramat. Zanim w ogóle padł sygnał startu złapał mnie skurcz. Ale to było nic w porównaniu z tym co działo się później. Skurcze łapały mnie całe pływanie, które mimo tej masakry wyszło zadziwiająco dobrze (18:24). Natomiast na rowerze to już był jeden wielki skurcz. Co chwilę, najpierw jedna łydka, potem druga i tak na zmianę. Nie wiem jak to jechałem. Jakoś kompletnie dziwnym, nienaturalnym ułożeniem nogi. Co się źle zaczęło nie mogło się dobrze skończyć. Na drugiej pętli złapałem gumę. Odechciało mi się wszystkiego. Spojrzałem tylko na oponę, która niemalże rozłaziła się między palcami i stwierdziłem, że się poddaję. Nie było czego zmieniać. Po pierwsze zajęłoby mi to ze 20 minut, a tyle to aż nie chciałem sobie dodawać do końcowego wyniku. Może gdyby to były jakieś jedyne w życiu zawody na dystansie Ironmana, to bym zmieniał, ale tak, to sobie darowałem. A po drugie, szansa na kolejnego kapcia była, sądząc po stanie opony, bardzo poważna. Fatalny start, skurcze, awaria sprzętu, kilka kilometrów marszu z rowerem. Wszystko do luftu.

radkow-2015

Zmiany

Po tym doświadczeniu trochę zainwestowałem w sprzęt. Wymieniłem obydwie opony w rowerze i co chyba ważniejsze dołożyłem lemondkę! Zrobiłem też jedną wielką zmianę w moim życiu. Dramatycznie ograniczyłem picie kawy do maksymalnie trzech dziennie. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, bo dla wielu osób trzy kawy to jest dosyć dużo, ale ja ograniczałem się z sześciu, a nawet siedmiu, do czasami dwóch. Przez kilka dni chodziłem jakby mnie ktoś pobił, ale potem zacząłem się powoli przyzwyczajać. Nie wiem, czy to mniejsza ilość kawy, czy dobre odżywianie, czy co innego, ale pozytywne skutki odczułem już podczas kolejnego startu.

Challenge Poznań

poznan-2015

Połówka w Poznaniu była pierwszym etapem mojego projektu Ironman na raty w dwa tygodnie. Po pierwsze sam dystans cały czas robi na mnie ogromne wrażenie. 113 km w jednym ciągu to jednak jest bardzo dużo. A po drugie odstęp od kolejnych zawodów w Gdyni był bardzo krótki, bo wynosił zaledwie dwa tygodnie. Ja normalnie po półmaratonie dochodzę do siebie dwa tygodnie, a po tegorocznym Ślężańskim zbierałem się dłużej, a tu przecież bieganie jest zaledwie częścią wysiłku. Przystępując do zawodów w Poznaniu wiedziałem jedno, że muszę pojechać je niezwykle ostrożnie. Nie wolno mi było dać z siebie wszystkiego. Musiałem cały czas pamiętać, że to Gdynia jest moim startem A w tym sezonie. Zresztą po zeszłorocznych „przygodach” właśnie w Gdyni założenie miałem dosyć proste – bez przygód, bez wypadku, bez defektu, w jednym kawałku na mecie. A po cyrku jakiego doświadczyłem w Mietkowie i Radkowie doszło mi jeszcze jedno – modlitwa o brak skurczy. Nie ukrywam, że swoje wyobrażenie i oczekiwania co do czasu, który mógłbym uzyskać na mecie mocno zweryfikowałem. Czas nie jest najważniejszy. To co istotne i co przyjąłem jako cel, to bez przygód i dobrym tempem do końca. A jak jestem wytrenowany, to przyzwoity czas sam się zrobi.

Dzień zawodów przywitał wszystkich taką wichurą, że na Malcie, która jest przecież małym zamkniętym akwenem zaczęły się robić fale. Było zimno, wietrznie i nieprzyjemnie, a z nieba momentami padały pojedyncze krople deszczu. No cóż, przynajmniej były równe warunki dla wszystkich. Przyznam się, że nienawidzę takiej pogody. Jestem na takie warunki wyjątkowo mało odporny. Jak mam do wyboru ścigać się w 40-stopniowym upale albo w zimnie i przy silnym wietrze, to wybieram oczywiście upał, który to z kolei bardzo dobrze znoszę.

W Poznaniu pierwszy raz brałem udział w zawodach ze startem falowym. Muszę przyznać, że to super sprawa. Nie ma takiej masakry w wodzie i potem na trasie rowerowej też stawka jest rozciągnięta i nie ma ścisku. Jedyne co, to trzeba patrzyć na kolory numerków i tak rozpoznawać, czy osoba która mnie wyprzedza (lub którą ja wyprzedzam) jest z mojej fali, czy też ma na przykład 10 minut przewagi nade mną (lub też nad którą to ja mam przewagę). Wprowadza to trochę zamieszania, ale podsumowując, to jest lepsze niż start ponad 1000 osób na raz.

Pływanie w Poznaniu położyłem kompletnie. Spodziewałem się na luzie czasu poniżej 40 minut, a tymczasem płynąłem aż 44 minuty! Ciągle znosiło mnie w prawo, płynąłem bez przekonania, nadłożyłem mnóstwo dystansu, generalnie klapa na całego. Cała forma, którą wytrenowałem na wczasach w Świnoujściu wyparowała. Mojemu samopoczucie wcale nie pomogło to, że jeszcze na pływaniu zacząłem wyprzedzać osoby z poprzedzającej mniej fali, gdyż na końcówce byłem także wyprzedzany przez zawodników startujących 10 minut po mnie. Potem była bardzo długa strefa zmian z wyczerpującym podbiegiem. Zmieniałem aż 8 minut! Strasznie mnie to rozbiło, byłem przez to tak zdenerwowany, że rękawiczki kolarskie naciągałem dobre 30 sekund.

poznan-2015-1

Na rowerze było to czego się spodziewałem, czyli dramatycznie mocny wiatr. W jedną stronę pozwalał jechać grubo ponad 30–35 km/h, za to z powrotem gniotłem pod wiatr tak mniej więcej 25 km/h. Co ciekawe jak już w ogóle kogoś wyprzedzałem to tylko pod wiatr. Z wiatrem niestety zdecydowana większość zawodników wyprzedzała mnie. Najgorsze było to, że wiatr był porywisty. Nawet z wiatrem trudno mi było położyć się na lemondce i dać się ponieść, bo czasami boczny silny podmuch potrafił mnie przestawić na przykład 2 metry w bok. Groziło to wypadkiem, najechaniem na innego zawodnika. Jak w takiej wichurze jechali zawodnicy z pełnymi kołami, to nie mam zielonego pojęcia. Zasadniczo, aby dać sobie radę w takich warunkach, to trzeba po pierwsze mieć imadło pod nogą, a po drugie być jednak trochę cięższym zawodnikiem. Czas roweru wyszedł mi 2:59:28, co w takich warunkach muszę uznać za duży sukces.

poznan-2015-2

Druga zmiana poszła mi o wiele sprawniej (4:41). Tak starałem się wszystko szybko zrobić, że z roztargnienia zapomniałem ściągnąć windstoper, z którym potem biegłem pół pierwszego kółka. Dobrze, że moja rodzina stała przy trasie i miałem komu oddać zbędny balast, bo chyba bym się ugotował albo musiał po prostu ten windstoper wyrzucić. Przyszedł czas na bieg. Pełen obaw po Mietkowie, gdzie na biegu złapały mnie solidne skurcze, zacząłem wyjątkowo ostrożnie (tempo 5:10 min/km). O dziwo, ku własnemu zaskoczeniu, biegło mi się luźno i swobodnie. Po tylu kilometrach roweru wprost nie mogłem uwierzyć, że to tak może być. Czułem się jakbym wstał z fotela, a nie właśnie przed chwilą mordował się trzy godziny na rowerze. Z pełną swobodą, tempem luźnej przebieżki, a nie wyścigu, o dziwo, zacząłem wyprzedzać. I to nie pojedynczo i z mozołem, tylko masowo. Mimo to starałem się nie podpalać, nie dawać ognia. Cały czas pamiętałem o tym, że nie mogę tu zostawić wszystkich sił, nie mogę upaść za metą i kazać się odwieźć na rehabilitację. I tak sobie spokojnie biegłem, pozdrawiałem kibiców, przybijałem piątki, szukałem wzrokiem rodziny. Było miło i przyjemnie, wręcz sielankowo. Takie pół Ironmana, to ja mogę codziennie biec – pomyślałem w duchu. Już zdążyłem zapomnieć jak to jednak ujechałem się tego dnia trochę w wodzie i nagniotłem pod wiatr na rowerze. Po pierwszej dyszce stwierdziłem, że minimalnie, ale jednak wcisnę, zwłaszcza, że zacząłem doganiać znajomych, co nie ukrywam bardzo mnie dopingowało, nawet jak część z nich startowała 10 minut po mnie. Wciąż było miło po nich przebiegać. Przynajmniej jedną konkurencję mam lepszą! Drugie 10 km przebiegłem zdecydowanie szybciej, wciąż jednak pilnując się, aby to był raczej swobodny bieg niż wyścig do utraty wszystkich sił. I tak to przyjemnie i lekko wbiegłem na metę. Miałem siłę na finisz, na podnoszenie wstęgi na mecie, na radość, że się udało wszystko zrobić bez wypadku i defektu na rowerze, bez skurczy i bez słaniania się na ostatnich kilometrach. Czas biegu wyszedł 1:45:52 (średnie tempo 5:00 min/km) i był to najluźniejszy, przebiegnięty z największą swobodą, półmaraton w życiu! Miło!

poznan-2015-3

poznan-2015-4

Czas całości to 5:42:36. Gdyby mi ktoś to zaproponował przed startem, to przy tej wichurze, która była w Poznaniu tego dnia, wziąłbym to w ciemno bez wahania. W ramach podsumowania należy jednak przyznać, że pływanie miałem tu zdecydowanie położone, rower słabiutki, ale za to bardzo dobre bieganie. Na około 1000 startujących zawodników (skończyło 956) byłem 557. Zająłem 515 miejsce w pływaniu (słabo, stać mnie na dużo lepszy czas i miejsce), 703 miejsce na rowerze (bardzo słabo, ale na tyle mnie dzisiaj stać) i 373 miejsce w bieganiu (i to już uznaję za przyzwoity wynik).

Z pozytywnych rzeczy należy wymienić jeszcze to, że mimo pewnego zesztywnienia tuż za metą, już następnego dnia czułem się bardzo dobrze, krok miałem sprężysty, generalnie byłem w formie, a dwa dni po zawodach poszedłem pobiegać i wyjątkowo dobrze się czułem!

Ironman 70.3 Gdynia

gdynia-2015-1

Gdynia to dla mnie miejsce szczególne. To tutaj rok temu po raz pierwszy mierzyłem się z „połówką”. Tu miałem wypadek na rowerze i zamiast fajnych zawodów przeżyłem największą traumę w moim sportowym życiu. Tak jak pisałem na początku tego wpisu ten wypadek był początkiem większości moich późniejszych problemów z kontuzjami. Całe miesiące gryzłem się z myślami, co by było, jakbym jednak tej skórki od banana tak pechowo nie wyrzucił. Ale zamiast uciekać, rozpamiętywać i obrażać się, postanowiłem jednak tę trasę odczarować. A poza tym to miały być pierwsze zawody w Polsce pod marką IRONMAN. Po prostu nie mogło mnie tu zabraknąć. Tak powinny wyglądać wszystkie zawody, z takim klimatem i otoczką.

Tym razem pogoda była niemalże idealna. Przyjemny chłodny poranek, powietrze zroszone poranną ulewą. I znowu start falowy, tym razem z brzegu. Startowałem z ostatniej fali (tej dla emerytów), co uznałem za bardzo fajne. Dzięki temu wiedziałem, że jak już kogoś wyprzedzam, to już jest mój i nie muszę się domyślać, czy aby ten ktoś nie był z fali po mnie i tak naprawdę mam do niego stratę. Coś idealnie dla mnie, wystartować z końca stawki i cały czas wyprzedzać.

Przez to, że byłem w Gdyni kilka dni wcześniej, zdążyłem trochę potrenować pływanie w wodach otwartych. Wystarczyły zaledwie trzy treningi, a już samopoczucie w wodzie było o niebo lepsze niż w Poznaniu. No i pływanie, zgodnie z oczekiwaniami wyszło lepiej. 40 minut to czas lepszy o 4 minuty od czasu z Poznania. Byłoby jeszcze lepiej, ale po pierwsze za wszelką cenę starałem się opłynąć statek, czego o dziwo nie należało robić, a co okazało się dopiero przy nawrocie. A po drugie pod sam koniec pływania ugrzęzłem za czterema zawodnikami, którzy płynęli tyralierą. Jakby się umówili! I za żadne Chiny Ludowe nie byłem w stanie ich wyprzedzić. Przyznam się, że byłem nawet lekko zdziwiony, po tym jak mi się płynęło, spodziewałem się czasu dużo poniżej 40 minut. Tempo, jeżeli wierzyć Garminowi miałem znakomite (1:54 min/100 m), ale niestety nadłożyłem ponad 200 metrów! Co by nie było nadrobiłem nad „poznańskim” czasem 4 minuty, co od razu spowodowało, że miałem dobre samopoczucie, bo wiedziałem, że jak czegoś mocno nie popsuję, to będę miał piękną poprawioną życiówkę.

gdynia-2015-4

Strefa zmian 6 minut. Sprawnie, ale bez fajerwerków. Najbardziej zadowolony byłem z tego, że podczas ściągania pianki nie złapały mnie skurcze, co zdarzyło mi się dopiero pierwszy raz w tym roku. Nawet w Poznaniu, gdzie odczułem po raz pierwszy efekty mojego odwyku kawowego, na końcówce pływania i podczas ściągania pianki coś tam czułem w łydkach. A tutaj w Gdyni nic, kompletnie nic.

Przyszedł czas na moją najsłabszą konkurencję, czyli rower. Oczywiście w moim przypadku podstawą jest to, aby nie rzucić się na maksa do przodu ile fabryka dała (a wiele nie dała), bo bym chyba nie dojechał, tylko spokojnie rozkręcić tempo i potem je wytrzymać. Dla mnie 90 km na tempie to jednak sporo jest. A nie wolno przecież jechać „w trupa”, bo potem trzeba jeszcze biec. Okazało się, że tym razem wiatr przeszkadzał na początku pętli, a pomagał na powrocie. No i ok, tak jest lepiej, bo tuż przed zejściem z roweru, bez specjalnego wytracania prędkości można było trochę odpocząć. Raczej mnie wyprzedzano, niż ja wyprzedzałem, ale starałem się nie panikować, nie podpalać, w końcu ścigałem się ze swoim własnym czasem z Poznania, a nie z innymi (przynajmniej tak sobie to tłumaczyłem). Humor mi się polepszał jak od czasu do czasu udało mi się jednak kogoś wyprzedzić z fal, które wystartowały 10, 20, a nawet 30 minut przede mną. A już w ogóle miałem frajdę, jak wyprzedzałem zawodników na czasowych rowerach za 20 tysięcy złotych.

Z duszą na ramieniu przejechałem koło miejsca, gdzie rok temu się wywróciłem. Postanowiłem, że w tym miejscu nie jem, nawet nie piję, nic nie kombinuję, nie wyprzedzam nikogo. Po prostu, miałem przejechać. Ulżyło mi jak to zrobiłem. Od razu lepiej się poczułem, położyłem się tylko na lemondce, dałem się pchać wiatrowi i jechałem swoje.

Im bliżej końca roweru, tym… jechało mi się coraz lepiej! Bez wątpienia drugą pętlę pojechałem szybciej niż pierwszą. Może to tylko wrażenie, może to dlatego, że na pewno więcej osób wyprzedziłem na drugiej pętli, ale przyjemność z jazdy wraz z dystansem tylko rosła. Aż żałowałem przy końcu, że nie jedziemy na trzecią pętlę! Pewnie to dlatego, że zgodnie z triathlonową sztuką nie wciskałem ile się tylko dało i miałem pod koniec wciąż sporo sił. Mimo tego, że wyszło mi aż 91 km, to czas miałem krótszy niż w Poznaniu. Ale to żadna sztuka, w Poznaniu był huragan, a tu lekki wietrzyk. Czas roweru to 2:56, średnia 31 km/h. Jak na mnie, to więcej niż rewelacja.

gdynia-2015-5

Druga zmiana zajęła mi 3 minuty, podczas której już tylko się śmiałem, bo wiedziałem, że jak nie złamię nogi na bieganiu, to pobiję czas z Poznania i to z przytupem! Ba! Wiedziałem to już mniej więcej na 15 km przed końcem etapu rowerowego, ale wolałem za bardzo nie koncentrować się na tym, żeby nie zapeszyć i na samej końcówce w jakąś dziurę nie wjechać, nie złapać kapcia, itp. A sporo osób stało tego dnia na poboczach i zmieniało dętki. Odganiałem tylko czarne myśli jak ich mijałem.

Bieg zacząłem bardzo szybko (jak na mnie oczywiście). Jak zobaczyłem na Garminie 4:39, to aż się przeraziłem. Hamuj, krzyczałem sam do siebie, w tym tempie nie da się pobiec półmaratonu po 90 km roweru! Jeszcze drugi kilometr zaliczyłem na 4:40, po czym zaczęła się Świętojańska (dosyć nieprzyjemny podbieg), gdzie po prostu naturalnie zwolniłem. O ile w Poznaniu świadomie pobiegłem spokojnie i wolno, tak tutaj wiedziałem, że sił już nie muszę oszczędzać i mogę sobie pozwolić na przewrócenie się za metą. To skoro tak, to zacząłem pilnować tempa. Nawet jak czasami zwalniałem ze zmęczenia, to dosyć szybko przywoływałem się do porządku i bardzo pilnowałem, żeby jednak każdy kilometr był zaliczany poniżej 5 min. Przyznam się, że do jakiegoś 15–16 km znakomicie mi się biegło. Mijałem wszystkich grupowo, wręcz frunąłem. Znowu zacząłem wyprzedzać znajomych, krzyczałem do kibiców, że doping słaby, przybijałem piątki, cieszyłem się każdą sekundą wyścigu. Byłem tak szczęśliwy, że to się wszystko tak toczy, że jakby mi ktoś w okolicach 10 km powiedział, że biegniemy maraton, to bym przystał na taką propozycję!

Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy i od mniej więcej 16 km zacząłem słabnąć. Ewidentnie brakowało mi już pary, nogi zaczęły boleć, a utrzymywanie tempa przychodziło z każdym metrem z coraz większym trudem. Trzeci podbieg pod Świętojańską to już była prawdziwa walka. To co trzymało mnie w jako takiej formie, to były dwie myśli. Pierwsza, że jak jednak wytrzymam i nie stanę, to najprawdopodobniej pobiję swój rekord w półmaratonie! To by było niesamowite! Rekord w półmaratonie po 90 km roweru! A po drugie, zacząłem liczyć, że jest ogromna szansa na złamanie czasu 5:30 na mecie. Uświadomiłem sobie, że byłbym bardzo nieszczęśliwy jakby to się skończyło na 5:30 i kilka sekund. To skoro tak, to jednak zacząłem krzesać z siebie resztki sił. Ostatnie trzy kilometry to było już piekło dla mięśni. Tempo słabe jak na wieczornej przebieżce. Cudem zmusiłem się do 4:48 na 21 kilometrze. Nie miałem siły nawet na porządny finisz. Już teraz nie jestem pewny, ale zdaje się, że ostatnie 100–200 metrów było minimalnie pod górkę, co nie ułatwiało sprawy.

gdynia-2015-6

Wreszcie koniec! Oparłem się o barierkę i dobrą minutę przywracałem funkcje życiowe. Zmęczenie górowało nad radością, że to już koniec. Jakże różne uczucie w porównaniu do radosnego finiszu w Poznaniu. Ale to cierpienie na ostatnich kilku kilometrach i na finiszu zostało wynagrodzone czasem. Zatrzymałem Garmina, a ten pokazał upragnione 5:29:06! Moc! Poprawiłem czas z Poznania o 13 minut! Ależ fantastycznie! I zupełnie na boku, niejako przy okazji, pobiłem swoją życiówkę w półmaratonie. 1:42:12 było czasem o minutę lepszym od wyniku z Sobótki. Miło!

Na 1809 zawodników, którzy ukończyli zawody zająłem 796 miejsce, czyli w pierwszej połówce, co jak na mnie jest super wynikiem. W pływaniu byłem 965 (umiarkowanie dobrze, choć tu parę pozycji było do urwania), na rowerze byłem 1372 (słabo, ale to jest niestety max na co mnie dzisiaj stać, tu koniecznie muszę się poprawić), ale już w bieganiu byłem 290 i to jest już super wynik, ale żeby nie było, tu też widzę jeszcze przestrzeń do poprawy. Przyznam się, że jestem zaskoczony, zawsze mi się wydawało, że dobrze pływam, że jako tako jeżdżę na rowerze, a tymczasem w tych konkurencjach wypadam słabo, a za to bieganie, które kiedyś było moją największą traumą z dzieciństwa, zrobiło się moją najmocniejszą stroną. Euforia, która towarzyszy mi na biegu jest nie porównania z niczym innym. Mam czasami wrażenie, że wszyscy inni człapią jak na skazaniu, a ja biegnę luźno, swobodnie i z uśmiechem. Teraz w Gdyni wyprzedziło mnie łącznie może z 10 osób. Ja za to wyprzedzałem masowo. Problemem jest oczywiście to, że w triathlonie najwięcej zależy od roweru. Tu koniecznie muszę się poprawić, choćby o 10 minut, co dałoby podstawy do myślenia o łamaniu 5:15 kiedyś w przyszłości.

Tak to właśnie skończyłem mój projekt „Ironman na raty w dwa tygodnie”. Skończyłem, żyję, nic mi nie jest, nie mam żadnych kontuzji, nic mnie nie boli (może trochę kolano), co w porównaniu z samopoczuciem z zeszłego roku jest stanem kompletnie odmiennym. Rok temu byłem załamany, jak to na w zasadzie na własne życzenie zgotowałem sobie wypadek, kontuzję i mało nie zrobiłem z siebie kaleki. W tym roku radość, duma, rozpierająca energia!

A na koniec jeszcze słowa podziękowania dla moich najwierniejszych kibiców, bez których to wszystko nie byłoby możliwe. To oni z nieprawdopodobną cierpliwością znoszą te moje nieco czasochłonne hobby i dzielnie czekają na trasie, aż przybiegnę.

gdynia-2015-7

gdynia-2015-3

gdynia-2015-2

Wnioski, głównie o kontuzjach

Jakie wnioski wyciągnąłem z wydarzeń z ostatniego roku? Ciężkie kontuzje się zdarzają. Są one elementem tego sportu. Ale chyba wolę to niż siedzenie na kanapie. Wolę zmagać się z kontuzjami, nawet kilka miesięcy, niż narzekać np. na za duży brzuch i zadyszkę przy wchodzeniu po schodach. Drugi wniosek jest taki, że po takich ciężkich kontuzjach nie da się nadrobić straconego czasu. Próba zbyt szybkiego gonienia powoduje kolejne kontuzje, stracone starty, a w konsekwencji frustrację i zniechęcenie. Trzeci wniosek – trening to nie tylko bieganie, pływanie i jazda na rowerze. To także siłownia, ogólne wzmacnianie, rozciąganie, jak również należyte odżywianie i regeneracja. Brak któregokolwiek elementu powoduje potem jak nie kontuzje, to skurcze podczas zawodów, co niweczy efekty nawet najcięższych treningów. I w końcu ostatni wniosek – ciężki trening, wykonywany czasami nocą, w deszczu i zimnie, na ogromnym zmęczeniu i zniechęceniu, daje potem gigantyczną satysfakcję na mecie ciężkich zawodów. Euforii ostatnich kilkuset metrów, robionych na tempie, a nie człapanych, nie da się porównać z niczym innym. Polecam wszystkim złamać jakąś nieprzekraczalną barierę sportową. Bezcenne!