Maraton w Berlinie

maraton-berlin-1

Pobiegłem we wrześniu mój drugi maraton. Tym razem w Berlinie. Jak było? Niesamowicie!

Dwa lata temu we Wrocławiu biegłem trochę w nieznane. Nie wiedziałem co to będzie i czego się spodziewać. To był wówczas mój pierwszy rok nieco bardziej regularnego biegania. Wiedziałem tylko, że trzeba wystartować nie za szybko, a potem biec, biec i biec. I jakoś się wówczas udało. Dobiegłem. Po cichu liczyłem na czas poniżej 4 godzin. Udało się wówczas dobiec w znakomitym czasie – zważywszy na to ile się przygotowywałem – 3:53.

Od tamtej pory cały czas, mniej lub bardziej regularnie, biegałem. Nie zdarzały mi się także specjalnie długie przerwy. Czasami zdarzała się kontuzja, czasami choroba, ale nigdy nie miałem czegoś takiego, że bez przyczyny przerwałem treningi na okres dłuższy niż kilka dni.

Rok temu jesienią maratonu jednak nie pobiegłem. Tak jak pisałem w podsumowaniu ostatniego okresu, nie doleczyłem kontuzji, zbyt szybko chciałem dojść do formy i skończyło się to odnowieniem innej kontuzji sprzed wielu lat – nie kończącym się bólem pleców.

Napisałem pismo do organizatorów maratonu w Berlinie, aby przełożyli mi opłatę startową na kolejny rok. Jednak zgodnie z regulaminem zawodów było to niemożliwe. Nie dziwię się zresztą, że tego nie zrobili. To są zbyt duże zawody i zapewne jest zbyt wielu takich maruderów jak ja, którzy nie docierają na linię startu, aby każdy przypadek rozpatrywać indywidualnie. Zostałem potraktowany zgodnie z regulaminem. Dostałem zniżkę (30 euro) na kolejny rok i zapewnienie, że mam już zagwarantowane miejsce w zawodach. Przynajmniej jeden plus tej całej sytuacji. Nie musiałem się stresować losowaniem miejsca.

Minął kolejny rok. Za mną był półmaraton i kilka startów triathlonowych. Wiedziałem po startach w Poznaniu i Gdyni na co mnie, przynajmniej mniej więcej, stać. Podchodziłem więc do maratonu w Berlinie z ogromnymi nadziejami. Wiedziałem, że czas sprzed dwóch lat z Wrocławia pobiję choćbym biegł tyłem. Pytanie było tylko jedno. W jaki czas celować? Bezpiecznym było założenie, że pobiegnę 3:45. (średnia około 5:21 min/km). Ale po cichu liczyłem, że jak będę miał swój dzień, trafię idealnie z formą, wszystko pójdzie jak po maśle, nie będzie wiało, to kto wie, może uda się nawet złamać trzy i pół godziny. Ale to już by wymagało tempa około 4:58 min/km, co w moim przypadku jest już dosyć sprawnym biegiem. Na 10 km, nie ma sprawy, na 20 km bez problemu, ale utrzymać takie tempo na 42 km to już jest naprawdę niezły wyczyn. Wolałem więc tego nie zakładać. Wszem i wobec obwieściłem zatem, że celem jest 3:45, a wszystko co mniej, to będzie niespodzianka.

Wiedziałem jednak po co biegnę. Wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany i że jak na trasie nie wydarzy się nic niespodziewanego to będzie dobrze. To nie triathlon, gdzie przy odrobinie pecha wszystko może się zdarzyć i można być świetnie przygotowanym, po czym wywrócić się na rowerze. Bieganie, a szczególnie bieganie długodystansowe, to niekończące się zadanie z matematyki ile dokładnie trzeba biec, aby uzyskać określony czas. Wystarczy być dobrze przygotowanym, zadbać o drobiazgi takie jak prawidłowo dobrany strój do pogody, czy dobrze zawiązane buty, kilka żeli energetycznych w kieszeni, następnie należy włączyć tempomat i bardzo się pilnować, aby po mniej więcej 30 km dalej biec swoje.

Największa impreza sportowa jaką widziałem

Maraton w Berlinie to gigantyczna impreza. Gdy na starcie ustawiło się prawie 40 tys. osób, to wrażenie jest takie jak na dużym koncercie rockowym. Niesamowite! Wszyscy lekko zdenerwowani, sprawdzający po raz setny czy mają włączone zegarki do biegania, czy buty dobrze zawiązane, czy mają żele energetyczne w pogotowiu, itd. Energia jest taka, że nogi same chcą biec! I tylko potrzeba wystrzału startera, by ta energia eksplodowała! I gdy ten pada i chciałem zacząć biec, to nagle okazało się, że… musiałem poczekać jeszcze „tylko” 20 minut na start mojej fali. Gdy podałem w formularzu zgłoszeniowym swój czas z poprzedniego maratonu (3:53), to na tej podstawie zostałem zakwalifikowany do sektora G (przedostatniego), który startował długo, długo po tym jak z pierwszego sektora wystartowali wszyscy Kenijczycy i Etiopczycy.

Przepychanka i walka wręcz

W końcu start! Jeszcze tylko zdarłem z siebie folię chroniącą przed porannym zimnem, przebiegając pod bramą startową wystartowałem Garmina i w drogę! Maraton w Berlinie rozpoczyna się mniej więcej 2–3 kilometrową prostą, gdzie uczestnicy biegną dwiema stronami drogi, z której każda ma po około 3–4 pasy. Jest to ogromna ulica, na której masa biegaczy rozlewa się na całą szerokość. Po starcie natychmiast okazało się, że jestem dużo szybszy od osób z mojej strefy startowej. Zacząłem spokojnie 5:04 pierwszy kilometr, a mimo to wyprzedzałem masowo, w każdej sekundzie po kilka, kilkanaście osób. W tym momencie jednak ujawnił się pierwszy mankament tak ogromnej imprezy jak Maraton w Berlinie. Tłum był nieprawdopodobny. To nie był normalny bieg, tylko slalom. Czegoś takiego jak swobodny bieg po prostej praktycznie nie było. To było wieczne szukanie luki między wolniejszymi zawodnikami. Ale przez te pierwsze 2,5 km to jeszcze było możliwe. A potem był ten nieszczęsny zakręt w prawo, który jak bym chciał ściąć, to bym spędził tam minutę. Wziąłem go więc baaaaardzo szeroko i przede mną ukazała się dwa razy węższa ulica. Jak tu biec?! Slalom, przeskakiwanka, wciskanie się między innych i tak przez kolejne kilometry. Widziałem innych biegaczy jak wbiegali na trawniki, chodniki i tamtędy wyprzedzali. Tego akurat nie chciałem robić, żeby nie tracić sił. Jeszcze na półmaratonie bym to robił, ale na maratonie wolałem nie. Każda kaloria spalona na takie wygłupy może się przydać za 35 km. Szczytem wszystkiego był szósty kilometr, gdzie musiałem zwolnić do tempa 5:14 min/km. Miałem wrażenie, że truchtam w miejscu. Nieprawdopodobnie wąska ulica (może z 6–7 metrów szerokości) i mnóstwo osób biegnących, miałem wrażenie, jak w wojsku w równych szeregach, tak że nie sposób wyprzedzić nikogo.

Wiecie jaka jest podstawowa różnica między maratonem wrocławskim a berlińskim? We Wrocławiu taka przepychanka trwa mniej więcej do 4–5 kilometra. Potem na tyle się rozluźnia, że nikt nikomu nie przeszkadza i można już biec swoje. W Berlinie po półmaratonie wcale nie jest luźniej. Branie napojów na punktach żywieniowych to koszmar. Jest tak ciasno, że wzięcie wody jest wyczynem, trzeba o tym myśleć wcześniej, z dala wypatrywać wolnego miejsca na podbiegnięcie do stolika i złapanie kubeczka z wodą. Do tego dochodzi mnóstwo osób, które podbiegają do punktów żywieniowych i… zatrzymują się! W takich przypadkach wypadek jest pewny.

Czym to wszystko skutkuje? Tłum ludzi powoduje to, że nie można biec swoim równym tempem. Biegnie się wolniej. Jak zobaczyłem w okolicach 7 km, że mam średnie tempo około 5:05 min/km, to wiedziałem, że dobrze nie będzie (przynajmniej jeżeli chodzi o łamanie czasu 3:30 na mecie). Na szczęście maraton ma sporo kilometrów, gdzie można nadrabiać czas. Drugi efekt jest taki, że kluczenie między ludźmi i niemożność ścinania zakrętów powoduje to, że znacznie nadkłada się dystansu. A to z kolei powoduje, że jeżeli chce się bić jakiś wyśrubowany czas i zna się teoretyczną średnią, która odpowiada temu czasowi, to trzeba biec dużo, dużo szybciej niż ta średnia.

Tempo!

Mniej więcej od 10 km troszkę się jednak rozluźniło. Co prawda dalej nie można było biec idealnym torem i na zakrętach trzeba było znacznie nadkładać dystansu, ale przynajmniej po prostych można było zacząć biec w miarę normalnym tempem. Ustawiłem więc w głowie tempomat na między 4:50 a 4:55 i starałem się tego trzymać. I jakoś się to udawało i co ważne biegło mi się całkiem nieźle. Wszystko było w porządku, co parę kilometrów zjadałem żel energetyczny albo tabletkę Enervitu, pilnowałem się, aby nie przegapiać punktów żywieniowych i zawsze złapać kubeczek z wodą lub izotonikiem i biegłem. Do 21 kilometra było bardzo dobrze. Sprowadziłem średnie tempo do około 4:55 min/km, co jednak dawało podstawy do myślenia o czasie 3:30 na mecie. Na półmetku okazało się jednak, że problem nadkładania dystansu zaczął być dotkliwy. Według Garmina przebiegłem półmaraton w niecałe 1:44. Tymczasem faktycznie minąłem bramę oznaczającą półmetek dokładnie, gdy zegar wybił absolutnie równe 1:45:00. To tylko pokazało, że jak chce się na mecie nabiec konkretny rezultat, że trzeba biec szybciej niż się teoretycznie wydaje. Ale w tym momencie wciąż czułem się świetnie. Jeszcze na 25 km zanotowałem średnią 4:42 min/km!

Kryzys

Sił na swobodny bieg starczyło mi mniej więcej do 27–28 km. Od tego miejsca zaczął się dla mnie wyścig. Do tego momentu biegłem luźno i swobodnie. Mogłem robić wszystko, przyspieszać, trzymać tempo, swobodnie skakać między ludźmi, ścigać się. 29 km był pierwszym, w którym zanotowałem średnią powyżej 5:00 min/km. Przedtem, ostatnim takim kilometrem był 9 km, ale tam biegłem tak wolno, bo był tłok. Na 29 km tłoku już nie było. Zaczęło mi natomiast doskwierać zmęczenie. Zebrałem się w sobie i kolejne kilometry jednak zaliczałem poniżej 5 min/km, ale to już nie był swobodny bieg, tylko zaczęła się walka o przetrwanie.

To co dzieje się z organizmem za 30 km to jest generalnie wielka niewiadoma. Tego się przecież nie trenuje. Przynajmniej ja nie trenuję. Ja nie wiem jak reaguje ciało za 30–35 kilometrem. Najdłuższy trening jaki zaliczyłem przed maratonem to było równo 30 km, gdzie słaniałem się na ostatnich kilku kilometrach. Odcinek za 30 km dzieliłem sobie w głowie na mniejsze fragmenty. Najpierw byle do 32 km. Stamtąd będzie już tylko 10 km, czyli tyle na ile wychodzę na wieczorne treningi. Potem byle do 35 km i będzie 7 km do mety, a więc tyle co taka mała pętelka po osiedlu wokół domu. Potem byle do 40 km i już będzie finisz. Za około 38 km każdy kawałek ciała mówił mi, że mam się zatrzymać, że przecież nic złego się nie stanie, jak się przejdę ze 20 metrów. Z drugiej strony sam do siebie mówiłem, że wyrzuty sumienia by mnie po takim spacerze zabiły. Kiedy następnym razem będę miał okazję być na 40 km maratonu?! Niestety od 39 km opadłem z sił już kompletnie. Byłem, jak się później po analizie czasu okazało, przygotowany dokładnie na 38 km sprawnego biegu, a od 39 km to już było jedno wielkie cierpienie. Tempo spadło mi dramatycznie do powyżej 5 min/km, a 41 km to już była prawdziwa miazga – 5:19 min/km. Ojoj! Wskutek takiego truchtania zaczęło mi spadać także średnie tempo z całego dystansu. Nic dziwnego, człapałem w miejscu, to i tempo spadło do 4:56 min/km. Miałem zakodowane w głowie, że aby złamać 3:30 powinienem trzymać tempo 4:58 min/km, czyli powinno być w porządku. Ale z drugiej strony wiedziałem, że przecież ciągle nadrabiam dystans, więc powinienem biec trochę szybciej.

Finisz!

Kiedy w końcu będzie ta Brama? Wiedziałem, że jak zobaczę Bramę Brandenburską, to będzie już ostatnia prosta i finisz. A tu jeden zakręt i nie ma, drugi zakręt i znowu nie ma. Gdzieś po drodze przegapiłem oznaczenie 41 km, więc miałem wrażenie, że człapię 40 km jakąś nieskończoność. W końcu ostatni zakręt i w odległości kilkuset metrów zobaczyłem Bramę! Był to niewątpliwie najbardziej oczekiwany widok w tym dniu. W tym momencie miałem na zegarku 3 godziny 28 minut i kilka sekund. A więc była nadzieja na 3:30! Przyspieszyłem, choć patrząc z boku to już musiało wyglądać żałośnie i komicznie. Gdy widziałem potem swoje zdjęcia z tego odcinka, to widać było, że cierpię. Było to tak mocne uczucie, że teraz po kilku miesiącach od tego wydarzenia wciąż to pamiętam!

Gdy przebiegałem pod Bramą, Garmin wciąż pokazywał mi czas 3:29. Ale do mety było jeszcze może 300 metrów. A potem 200 metrów! Cały czas 3:29. Jeszcze 100 metrów, jeszcze 80! I niestety stało się… Gdzieś wtedy, gdy miałem już metę na wyciągnięcie ręki, czas na Garminie przeskoczył mi na 3:30. Nieeeee!

W końcu meta. Zatrzymałem zegarek. A na nim 3:30:17. Według oficjalnego pomiaru organizatorów miałem 3:30:21. Gdzieś musiałem zgubić te 4 sekundy przy starcie i mecie. Tyle godzin biegu, tyle męczarni i zabrakło 21 sekund. Miazga!

Na mecie stałem oparty o barierkę kilka minut. Wyglądałem dokładnie tak jak wszyscy dookoła mnie. Zamiast euforii i radości wszyscy mieli twarz wykrzywioną bólem. Drobnymi kroczkami zacząłem iść dalej. Natychmiast po zatrzymaniu zrobiło mi się bardzo zimno, a z daleka widziałem, że folię ochronną rozdawali gdzieś tak za 100 metrów. Jak tam dojść!?

Żeby zdjąć czip z nogi, żeby go wyplątać ze sznurówki, to kilka minut szukałem ławeczki, na której mógłbym usiąść. Zaczęły mnie łapać skurcze. Dochodziłem do siebie, tak, że mogłem znowu zacząć powoli iść w kierunku depozytu, dobre 20 minut.

Plan zrealizowany w 99%

maraton-berlin-2

W głowie kotłowały mi się emocje. Z jednej strony czas był znakomity, z drugiej jednak odczuwałem ogromny niedosyt. Gdyby zabrakło mi 2–3 minuty, to bym wiedział, że byłem za słaby i nie było o czym rozmawiać. Tymczasem zabrakło mi 21 sekund do czasu marzenie! Tylko 21 sekund… Wystarczyłoby, żebym pobiegł 41 i 42 km równe 5:00 min/km i by się udało. Tymczasem miałem tam 5:19 i 5:06. Ale to się łatwo mówi, że tam powinienem wytrzymać tempo. Wtedy jak tam byłem, to nic proste nie było. Jak bym mógł, to bym przyspieszył, ale naprawdę nie mogłem. To jedno mogę sobie powiedzieć wprost z całą pewnością – dałem z siebie wszystko, szybciej pobiec tego nie mogłem.

Z drugiej strony myślałem sobie, że może zabrakło te pół minuty, które zmarudziłem na początku biegu drepcząc w miejscu w tłoku za wolniejszymi zawodnikami. Jednak kto wie, może jakbym wtedy miał wolną drogę i mógł biec szybciej, to być może nie starczyłoby mi sił na końcu. Tego się nigdy nie wie.

W końcu główny czynnik gorszego czasu to te nieszczęsne nadłożone około 300 metrów na całym wyścigu. Według Stravy, czas z dystansu maratonu, czyli czas z 42 km i 195 metrów miałem 3:28:21. Czyli pięknie (średnia 4:56 min/km)! Ale niestety faktycznie przebiegnięty przeze mnie dystans zmierzony Garminem to było 42 km i 500 metrów. No ale cóż, to jest cecha takich dużych masowych biegów, po idealnej linii biegu, wyrysowanej zresztą na jezdni, biegnie pierwszych może 100–200 zawodników. Cała reszta uczestników mniej lub więcej nadkłada dystans.

3 i pół godziny wciąż nie złamane

maraton-berlin-3

Z każdą kolejną minutą po finiszu humor mi się jednak poprawiał. Przecież przed startem wziąłbym taki czas w ciemno. Chciałem pobiec 3:45 a otarłem się o 3:30! Pobiłem swój czas sprzed 2 lat z Wrocławia o 23 minuty!

Trochę statystyk:

Zająłem 7623 na 36768 osób, które dotarły do mety! Dobrze się poczułem jak zobaczyłem ten rezultat.

Czasy według pomiarów organizatorów wyglądały następująco:

Pierwsza połówka: 1:45:00
Druga połówka: 1:45:21

Średnie tempo 4:59 min/km (według Garmina 4:56)

Kolejne odcinki o długości 5 km:

5 km – 25:11
10 km – 25:20
15 km – 24:43
20 km – 24:24
25 km – 24:32
30 km – 24:55
35 km – 24:50
40 km – 25:21

Inne spostrzeżenia? Oprócz tego, że nieprawdopodobnie zatłoczona, to trasa Maratonu w Berlinie faktycznie jest szybka. Nic dziwnego, że to tam padało ostatnich kilka rekordów świata. Wynika to z tego, że cała trasa jest idealnie płaska. Nie pamiętam praktycznie żadnego podbiegu lub zbiegu. Jedyne co, to gdzieś w okolicach 33–34 km był jakiś most, gdzie wyraźnie czułem że na niego podbiegam, ale to wszystko. Jak na 42 km trasy maratonu to naprawdę było nic. Zgaduję też, że gdyby taki podbieg był w pierwszej połowie biegu, to bym tego w ogóle nie poczuł. Więc jak ktoś chce bić życiówki, to Berlin się do tego znakomicie nadaje. Pod jednym jednakże warunkiem, że będzie się startować z dobrej strefy czasowej i na tym nieszczęsnym początku biegu będzie się miało obok siebie zawodników o porównywalnej formie.

Pamiętam jak przed startem obiecywałem sobie, że pozwiedzam Berlin. Obejrzę miasto, porozglądam się, wyrobię sobie opinię, czy Berlin jest ładny czy nie. Nic z tego. Nie pamiętam z tego biegu zbyt wiele. Jeszcze początek to coś kojarzę, np. to, że jest tam gdzieś Kino Moskwa. Ale z drugiej połówki to pamiętam tylko, że już cierpiałem. Pamiętam to niekończące rozwiązywanie zadania z matematyki. Uda się, czy się nie uda? Jaka miałem tempo ostatniego kilometra, jakie średnie tempo całości, itd. A po 35 km to już nic nie pamiętam. Jedyne wspomnienie po 35 km to już widok Bramy Brandenburskiej i finisz.

Może jednak i dobrze, że nie złamałem tego 3:30. Mam o czym myśleć. Za rok we Wrocławiu (biegnę Wrocław, mam na chwilę dosyć turystyki sportowej) muszę być tak przygotowany, aby 3:30 złamać z przytupem. Tak żeby nie było już żadnej wątpliwości.

maraton-berlin-4

I już ostatnia refleksja na koniec. Uznaję bieg maratoński za większy wysiłek niż połówka Ironmana. Na połówce Ironmana jest tak, że jak ma się już powoli dosyć pływania, to akurat ono się kończy i wsiada się na rower. Jak już powoli ma się dosyć roweru, to jest koniec i zaczyna się bieg. A jak już się ma serdecznie dosyć biegu, to akurat został kilometr do mety, więc można zacisnąć żeby i jakoś skończyć wyścig. A na maratonie jak już zaczyna się mieć powoli dosyć, to jest jeszcze do mety 20 kilometrów. A od 30 km zaczyna się umieranie. O ostatnich 5–6 km wolę chwilowo nie pamiętać.

Tradycyjnie dobrze, że pisze tę relację kilka miesięcy po zakończeniu biegu. Powoli zapominam jaka to była miazga, a zaczyna dominować u mnie uczucie dumy. Maraton w trzy i półgodziny to jednak jest fajne. Chętnie to w przyszłym sezonie na jesień powtórzę!