Garmin Iron Triathlon w Radkowie po raz drugi

radkow-garmin-iron-triathlon

zdjęcie Labosport, fot. Karol Banach

Już za tydzień Gdynia, a ja dopiero teraz znajduję chwilę czasu, żeby podzielić się wrażeniami sprzed ponad miesiąca, czyli ze startu w Garmin Iron Triathlon w Radkowie. Z moim drugim startem w tych zawodach wiązałem spore nadzieje. Rok temu to był mój absolutny debiut triathlonowy i nie za bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Teraz jechałem na miejsce z pełną wiedzą co może mnie czekać.

Pierwsze spostrzeżenie po przybyciu na miejsce było takie, że jest zdecydowanie więcej ludzi. Cały parking zajęty (rok temu były luzy), a w strefie zmian zamiast dwóch, trzy rzędy stanowisk na rowery. Ale tak musiało być. Rok temu zdążyłem się zapisać na zawody na tydzień przed, a teraz od kilku miesięcy nie było już wolnych miejsc w Radkowie. Jednakże po zeszłorocznych doświadczeniach wiedziałem, że tych zawodów przegapić nie mogę. Po pierwsze mam tu bardzo blisko, praktycznie gdzie indziej nie startuję, a po drugie trasa wydaje się być ułożona pode mnie! Im więcej górek, tym lepiej!

Tym razem, w odróżnieniu od upalnego zeszłego roku, było bardzo zimno. Po przybyciu na miejsce ubrałem się więc we wszystko co miałem i stawiłem się w strefie zmian. Raczej nikt nie miał wesołej miny. Wiało, padało, a woda była przeraźliwie zimna. Współczułem serdecznie golasom bez pianek. Normalnie wszyscy zwlekają z ubieraniem pianek do ostatniego momentu, żeby się nie przegrzać, a tym razem zawodnicy zaczęli się w nie przebierać nawet godzinę przed startem, żeby tylko było cieplej. Ależ byłem szczęśliwy, że mam piankę! W strefie zmian zostawiłem też windstoper i kurtkę, na wypadek jakiegoś armagedonu i gdybym zdecydował się jechać „na grubo” rower. Gdy tak stałem w strefie zmian i trząsłem się z zimna tak myślałem sobie, jakże byłoby miło nie wstawać z ciepłego łóżka. Z drugiej strony wiem, że wyrzuty sumienia zabiłyby mnie potem. Dodatkowo czułem, że wszelkie problemy znikną, jak już w końcu wystartujemy. I tak też na szczęście się stało. Drobny deszczyk i porywy wiatru przestały mieć znaczenie jak tylko ruszyliśmy.

Etap nr 1 – pływanie. Rok temu płynąłem bez pianki, a mój cały trening ograniczyłem do dwukrotnego pójścia na basen. Skończyło się to wówczas trochę smutno. Tym razem, po pierwsze cały rok uczyłem się od nowa pływać, a po drugie miałem piankę. Wciąż nie mam co prawda czasu na jakieś niezwykle intensywne treningi pływackie, ale to czego się do tej pory nauczyłem bardzo zaprocentowało w Radkowie. Po pierwsze miałem za sobą tygodniowe wczasy w Świnoujściu, gdzie poćwiczyłem pływanie w morzu. To mi bardzo dużo dało, nabrałem trochę umiejętności nawigowania, nauczyłem się też co kilka ruchów brać oddech do przodu, nauczyłem się także nie wpadać w panikę w wodzie. Pianka jest na tyle wyporna, że utopić się w niej praktycznie nie da. Także co by się w tej wodzie nie działo, należy zachować spokój. To cenna umiejętność. A po drugie, mój poprzedni start w sprincie w Zgorzelcu (był tak tragiczny, że nawet go nie opisuję, po prostu masakra) nauczył mnie, żadnego bohaterstwa na starcie, żadnego wdawania się w bijatykę, żadnego sprintu przez pierwsze 200–300 metrów. Już wiem, że nie jestem niestety na tyle mocny, żeby wystartować jak z katapulty i płynąć z najlepszymi. Po takim starcie zakwaszam się po pierwszych 100 metrach i nie mam siły na drugą część dystansu. Także już wiem, że mam płynąć spokojnie, tak jak zostałem nauczony na kursie pływania, od początku do końca. I tak płynąłem i bardzo dobrze mi się płynęło. Mimo że wystartowałem, mam wrażenie z jednej z ostatnich pozycji, to cały czas wyprzedzałem. Jak tylko dopływałem to czyichś nóg, żeby się trochę przewieźć na gapę, to okazywało się, że te nogi były za wolne i musiałem wyprzedzać. Z jednej strony fajnie, bo wyprzedzałem, a to zawsze dodaje mocy, z drugiej strony ani przez centymetr nie wykorzystałem draftingu w wodzie i nie popłynąłem choć trochę czyimś kosztem. Czas wody to 18:48. Dla porównania rok temu 21:09, czyli pięknie. Ale czas tutaj nie był dla mnie najważniejszy. Rok temu wyszedłem z wody chwiejąc się na nogach, kompletnie wyczerpany. Nie miałem siły skarpetek naciągnąć na stopy. A tym razem, pełen luz! Jakby mi ktoś powiedział, że płyniemy jeszcze raz to samo, to zrobiłbym to z uśmiechem na ustach!

Wbiegłem do strefy zmian i tu spotkało mnie miłe zaskoczenie. Widzę mnóstwo rowerów! Obracam się za siebie, a tam cały zalew Radkowski w triathlonistach. Ha! Pięknie! Rok temu byłem daleko w tyle stawki, teraz nie przymierzając w połowie. Jak się potem okazało mój czas dał mi w pływaniu 150 miejsce na 308 osób, które ukończyło zawody. Rok temu byłem na tym samym etapie 201 na 244 zawodników. Strefa zmian zajęła mi 2:56 (rok temu 3:12, a wówczas nie ściągałem pianki!). W tym czasie jak byłem w strefie zmian na moment wyszło słońce, co bardzo mnie ucieszyło, gdyż nie zakładałem na strój triathlonowy niczego dodatkowego. Zdecydowałem, że jadę na krótko, niech się dzieje co chce.

Etap nr 2 – rower. Tak jak pisałem rok temu, ten Radków to idealna trasa pode mnie. Trudna, praktycznie nie ma nic po płaskim. Jest albo ciężko pod górę albo ostre zjazdy. Ruszyłem, kilkaset metrów dojazdówki do pierwszego podjazdu i od razu zacząłem wyprzedzać kolejnych zawodników. Nie szło mi jednak tak sprawnie jak rok temu. Wynikało to zapewne z tego, ze byłem dużo wyżej w stawce. Ci, których wyprzedzałem z taką łatwością rok temu na tym etapie rywalizacji, tym razem byli daleko za mną. Przyszło mi zatem jechać obok dużo lepszych zawodników. Przy okazji, przestałem się przejmować tym, że pod górkę ktoś mnie wyprzedza. Po pierwsze wyprzedzał mnie mało kto, a po drugie ci co mnie wyprzedzali wyglądali jak zawodowi triathloniści co to prosto z Kona na Hawajach przyjechali. Jak mnie wyprzedzali, to dodawałem sobie otuchy, że skoro dopiero teraz mnie biorą, to znaczy, że wodę i pół roweru byłem od nich lepszy! A co! Do szczytu pierwszego podjazdu wyprzedziłem na bank ponad 30 osób, a mnie wyprzedziło może 3–4 osoby. Tylko, że… po nawrocie wyszło całe moje lamerstwo i brak wyjeżdżenia w górach, a konkretnie brak techniki na zjazdach. Nigdy nie byłem jakimś super zjazdowcem, ale to co zrobiłem w Radkowie to było kaleczenie tego sportu. A wiem, że można to wyćwiczyć. Normalna sprawa, im więcej trenuje się zjazdy, tym potem lepiej i pewniej się zjeżdża. No to ja w tym dniu dobrze to na pewno nie zjeżdżałem. Byłem zły sam na siebie, gdyż sporo zawodników, których wyprzedziłem pod górkę minęło mnie potem z górki. I na drugiej pętli powtórka z rozrywki. Znowu wyprzedziłem sporo osób i znowu zostałem łyknięty na zjeździe przez co najmniej kilkunastu kolarzy. Tragedia! Na samej końcówce, muszę to przyznać bez bicia, miałem już trochę dosyć. Ewidentnie objawił się brak godzin w siodełku i mała liczba wyjeżdżonych kilometrów. Nie da się ukryć, że rower, właśnie ze względu na brak treningu, przestał być moją koronną konkurencją. Jak ja przejadę na tempie te 90 km w Gdyni? Cały czas się zastanawiam, czy nie skończy się jakąś kompromitacją. Ale to będę martwił się za tydzień. Tymczasem czas roweru w Radkowie wyszedł mi 1:46:48 (147 miejsce). Dla porównania rok temu 1:45:28. A więc tym razem ponad minutę gorzej. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że na ostatnim zjeździe zaczął jednak padać deszcz i trzeba było minimalnie zwolnić. Ale czas pokazał to jak się czułem. Rok temu żałowałem, że już koniec roweru, a teraz byłem trochę ujechany.

W strefie zmian z radością stwierdziłem, że nie ma za dużo rowerów. Czyli dobrze. To znaczyło, że sporo zawodników jeszcze kręci. Zmiana poszła mi błyskawicznie 1:24 (rok temu 1:38). Na wybiegu ze strefy zmian doszło do zabawnego zdarzenia. Otóż nagle ktoś w moim kierunku zaczął krzyczeć „kask, kask, nie biegnij w kasku”. Złapałem się za głowę i… nie, nie miałem kasku, tylko czapeczkę tak jak miałem mieć. Usłyszałem tylko jak ktoś za mną krzyczy „o ku… mogę tu zostawić kask?”.

Etap nr 3 – bieg. O ile rower, to już przed startem czułem, że to nie będzie mój dzień, tak z bieganiem wiązałem największe nadzieje. Kto choćby pobieżnie rzuci okiem na mój profil na Stravie, od razu zauważy, że bieganie jest jedyną z trzech triathlonowych konkurencji, którą w miarę regularnie i przyzwoicie trenuję. A skoro tak, to najbardziej liczyłem na poprawienie czasu właśnie w bieganiu. Znowu zacząłem wyprzedzać innych zawodników. Ależ piękne uczucie. Pierwsze 2,5 km w Radkowie jest pod górkę, więc nie wiedziałem czego się spodziewać. Po pierwszym kilometrze okazało się, że zacząłem, jak na mnie oczywiście, dosyć mocno. Tempo wyszło mi 5:00. Drugi kilometr tak samo i dopiero na trzecim, tym na którym jest kilkunastoprocentowa ścianka tempo spadło mi do 5:22. Zacząłem więc liczyć, czy uda mi się złamać 3 godziny i szybciutko wyliczyłem, że biegnąc tym tempem, jak nie osłabnę, to będzie na styk. I zapewne tak by było, tylko, że… kompletnie zapomniałem, że to jest bieg na 10,5 km, a nie na 10 km. Te 0,5 km zdecydowało. Biegłem je, jak się później okazało, 2:12, a czas całości miałem 3:02:16. 4 sekundy różnicy, ale zakładam, że jakbym widział zegar i czas odliczający do 3h, to jakoś bym te 4 sekundy różnicy urwał. Nie ma jednak co gdybać, te 0,5 km było. Czas biegu wyszedł mi 52:20 (138 miejsce, średnie tempo 5:00). Rok temu na tej samej trasie miałem 57:43. A więc progres w bieganiu zrobiłem imponujący. Ale tego, nieskromnie mówiąc, spodziewałem się. Jakby było inaczej, byłbym bardzo zawiedziony.

Czas całego dystansu wyszedł 3:02:16 wobec 3:09:10 rok temu, co dało mi 137 miejsce w generalce na 308 osób. Rok temu byłem 141 na 244.

wynik-na-mecie-302

na-mecie-1

na-mecie-2

Na dużym poziomie ogólności jestem oczywiście zadowolony. Czas całości dużo lepszy, a w bieganiu to już w ogóle czułem, że eksplodowałem. Czy można było lepiej? Ale oczywiście. Widzę mnóstwo miejsca na poprawę pływania. To z pewnością da się popłynąć lepiej. Czuję, że potrzebuję więcej pływania w wodach otwartych. Umiejętność nawigacji to jest to co jest potrzebne bardziej niż się wydaje. Zdecydowanie, mimo takiego progresu, widzę możliwości poprawy biegania. Prawdę powiedziawszy, to czuję, że dopiero się rozpędzam, jeżeli chodzi o czasy uzyskiwane w bieganiu. Wynika to zapewne z niskiej bazy, tj. tego, że zaczynałem kiedyś z bardzo niskiego poziomu, ale na szczęście triathlon to taka dyscyplina, w której ścigam się przede wszystkim sam ze sobą, z własnym czasem i dyspozycją z poprzednich zawodów. Oczywiście mój niepokój budzi rower. Konkurencja, w której kiedyś czułem się komfortowo, teraz zaczyna być moją piętą achillesową. A trzeba wziąć pod uwagę, że w Radkowie trasa preferuje takich zawodników jak ja, czyli lekkich, na stojąco pokonujących strome podjazdy. Zdaję sobie sprawę z tego, że w Gdyni na 90 km płaskiej trasy będę miał spore problemy. Nie mam roweru czasowego, nie mam nawet kierownicy do jazdy na czas, gdyż zdaję sobie sprawę, że jej brak nie będzie tam w Gdyni dla mnie największym problemem. Jestem tu oczywiście sam sobie winny, nie da rady wyćwiczyć mocnego roweru bez dziesiątek godzin w siodełku. Ale dobra, nie przejmuję się tym specjalnie, nadrobię na bieganiu!

Jeszcze słowo komentarza odnośnie organizacji zawodów. A organizacja była fenomenalna. Brawo Labosport. Ciężko naprawdę znaleźć coś do czego można by było się przyczepić. No może do tego, że nie ma mnie na choćby jednej klatce filmiku z Radkowa :)