Garmin Iron Triathlon w Radkowie, czyli nie da rady być triathlonistą nie trenując pływania

Pierwszy triathlon w życiu za mną! Nie planowałem tego startu, zgłosiłem się w ostatnim momencie, błagając organizatorów o możliwość dopisania do listy startowej Garmin Iron Triathlon w Radkowie już po oficjalnym terminie zakończenia zapisów. Jakoś się udało i jak zobaczyłem swoje nazwisko na liście startowej, to dopiero wówczas poczułem emocje.

Dopadła mnie niepewność i stres. Pierwsze co, to zacząłem analizować trasę. Najpierw pływanie i pytanie numer jeden, tzn. zacząłem się zastanawiać, czy aby nie warto choć chwilę potrenować pływania :) Ale stwierdziłem, że to „tylko” 950 metrów, więc jakoś zmęczę. Nie mam żadnych problemów, żeby w ciągu godziny na basenie przepłynąć 2,5 km, więc 950 metrów, czyli „raptem” 38 basenów wydało mi się odległością śmieszną. W ogóle nie przejąłem się tytułami Najcięższy triathlon w Polsce już w ten weekend. Przecież trasa kolarska to jakiś żarcik. Jest wręcz ułożona pode mnie! Natomiast kompletnie nie wiedziałem co sądzić o trasie biegowej. Profil pokazywał, że będzie pod górkę, ale ponieważ ostatnio trochę biegam, więc uznałem, że jakoś dam radę. Każdy z tych dystansów osobno nie jest przerażający, trochę jednak, jak się później okazało, nie doceniłem tego, że to wszystko trzeba robić w jednym ciągu.

Przyjechałem do Radkowa wcześnie rano, prawie 3,5h przed startem. Mam z Radkowem związane dosyć niemiłe wspomnienia, ale tym razem po pierwsze pogoda super, po drugie wyścig został poprowadzony po stosunkowo niezłym fragmencie drogi. Obszedłem okolicę, obejrzałem akwen wodny, a zalew Radkowski nie wydał mi się jakiś specjalnie wielki. Przy okazji uzyskałem dowód na to, że drafting w wodzie ma znaczenie :)

kaczki

Ok, jest to jakaś wskazówka jak należy płynąć :) Odebrałem zestaw startowy z czipem i mnóstwem naklejek, które nie miałem pojęcia gdzie trzeba nalepić. Chyba ze stresu, ale zaczęło mnie boleć lewe kolano i lewy piszczel. Jak ja będę z tym startował?!

Poszedłem do samochodu przygotować sprzęt. Pamiętam, że zawsze przed wyścigiem kolarskim jest mnóstwo drobiazgów, o które trzeba zadbać przed startem. A to koła dopompować, a to wodę to bidonów nalać… Okazuje się, że przy triathlonie jest tych czynności i tych drobiazgów dwa razy więcej. Nie dość, że trzeba przygotować rower oraz strój na rower, to jeszcze nie można tego wszystkiego na siebie założyć, tylko tak należy przygotować, żeby potem maksymalnie szybko ubrać się w to po wyjściu z wody. A jeszcze potem buty do biegania… Czapeczka, bo przecież skwar straszliwy! Zbiera mi się tego wszystkiego cała torba, z którą powoli podążam do strefy zmian.

W strefie zmian dopada mnie coraz większy stres. Najpierw krzyczy na mnie organizator za to, że przechodzę do strefy zmian przez barierkę, a nie oficjalną bramą, na której sprawdza się czy wszystko jest dobrze oklejone numerami i czy stan techniczny roweru jest dobry. Oczywiście ma rację, ale skąd niby miałem wiedzieć. Proszę o więcej wyrozumiałości na przyszłość :) Potem zaczynam przyglądać się pozostałym zawodnikom i dobrze to, przynajmniej dla mnie, nie wygląda. Tak jak na różnych maratonach kolarskich potrafię wzrokowo oddzielić tych, z którymi nie będę miał problemu (zazwyczaj jest ich sporo) i raczej powinienem łatwo wygrać (głównie ze względu na tuszę przeciwników), tak tutaj okazuje się, że przynajmniej po wzrokowej ocenie – amatorów brak. Sami super wycieniowani, atletycznie zbudowani zawodnicy. Patrzę po łydkach i barkach osób znajdujących się w zasięgu wzroku i nie mam wątpliwości, że będę miał problem z każdym jednym zawodnikiem. No dobra, byle skończyć bez przygód, zebrać doświadczenie. Staram się już przed startem odrobinę chociaż podnieść na duchu.

Zbliża się godzina startu, wszyscy zaczynają ubierać pianki. Takich jak ja, golasów bez pianki, jest na 250 zawodników może z 10 osób. Masakra! To dopiero profesjonalnie wygląda! Dobrze, że przed startem zdążyłem jakimś cudem kupić strój triathlonowy i nie będę potem świecił gołym tyłkiem w strefie zmian, przebierając się z kąpielówek w strój kolarski. W ogóle chciałem w tym miejscu na chwilę się zatrzymać i o kupowaniu tego stroju dwa słowa napisać. Kupowałem go w ogromnym pośpiechu na stoisku firmy Olimpius (Dzięki! Byliście super profesjonalni i pomocni) w dniu zawodów. To co jest dla mnie niezrozumiałe, to to, że w tak dużym mieście jak Wrocław nie ma żadnego, słownie ŻADNEGO sklepu ze strojami do triathlonu. Dobrze, że dwa dni przed zawodami zdzwoniłem się z ludźmi z Olimpiusa, żeby przywieźli kilka strojów, tak żebym miał wybór. Dziękuję jeszcze raz. Jak już kupiłem ten strój i założyłem, to okazało się, że nie ma on żadnej większej kieszonki z tyłu (jest bardzo mała na żel odżywczy). Niby jak mam pompkę do roweru wieźć ze sobą!? Na szczęście znowu ekipa Olimpiusa przychodzi z pomocą i pożyczają mi taśmę klejącą, którą misternie przymocowuję pompkę do roweru (mam nadzieję, że tego na żadnym zdjęciu nie będzie widać, bo wygląda to mega-obciachowo). Trochę pewniej się poczułem dzięki temu strojowi, ale i tak jak zobaczyłem, że w zasadzie wszyscy płyną w piankach, to minę musiałem mieć nietęgą.

zdjecie-nowy-stroj

Dobra, niech to się wszystko już zacznie! Rozgrzewka? Hmmm, postanowiłem oszczędzać siły. Jak dla mnie to dystans jest całkiem długi, więc jeszcze zdążę się zagrzać. W końcu wchodzimy do wody, która na szczęście nie jest specjalnie zimna. Ufff, przynajmniej jakoś mocno nie zmarznę. Niestety brak solidnego rozpływania uwydatnia się jeszcze przed startem. Zdążyłem się zmęczyć czekając na starcie i przebierając nogami w miejscu. Zaczynają boleć mnie ręce od takiego stania w miejscu, a tymczasem słyszę z głośników: „5 minut do startu”. A widzę, że koło mnie ludzie w piankach machają tymi rękami i nogami jednak trochę mniej. Na około 2 minuty przed startem dostaję mikro zawału serca. Mam nieodparte uczucie, że właśnie zahaczyłem nogą o nogę i z kostki zsunął mi się czip! Przez głowę przelatują czarne myśli, że oto mogę już wyjść z wody, a zawody właśnie się dla mnie skończyły. Nerwowo sięgam ręką do kostki…. uffff!!!! Czip jest na swoim miejscu. Humor mi się polepszył i nagle słychać sygnał do startu. Nareszcie!

Ponieważ chciałem uniknąć tłoku na starcie ustawiłem się daleko z prawej. Mam przez to kilkanaście metrów więcej do przepłynięcia, ale przynajmniej mogę spokojnie płynąć. Płynę dłuższą chwilę kraulem, co kilkadziesiąt sekund zmieniam styl na klasyczny na dwa trzy ruchy, żeby precyzyjnie nawigować w stronę pierwszej boi. No i niestety już po pierwszych 100 metrach wychodzi moje lamerstwo w pływaniu. W ogóle nie muszę bać się tłoku, gdyż wszyscy (albo prawie wszyscy) są przede mną. Mimo tego, że jestem daleko z tyłu to przy każdej boi, przy zmianie kierunku ruchu, jest tłok. Ludzie płyną po sobie, nikt na nikogo nie uważa, ktoś komuś włazi na plecy, sam otrzymuję ze trzy kopniaki od innych, ale żeby oddać sprawiedliwość, to ja też ze dwie trzy osoby kopnąłem. Po nawrocie już na tyle się rozluźnia, że można swobodnie płynąć. No więc płynę. Słyszę kibiców z brzegu. Ponieważ nie chcę się oglądać, żeby nie tracić czasu zadaję sobie pytanie, czy jestem już ostatni, czy może jeszcze nie. Biorąc oddech na prawą stronę widzę, że pierwsi zawodnicy już są na przeciwległej prostej. Dramat :( Wiedziałem, że jednak trzeba było to pływanie chwilę potrenować :) Przy każdej kolejnej boi jest jednak sporo ludzi zmieniających kierunek, więc to budzi moją nadzieję, że może jednak ostatni nie jestem. Powoli, oj bardzo powoli zbliżam się do wyjścia z wody. Nareszcie! Wybiegając z wody słyszę speakera, który krzyczy coś o ostatnich zawodnikach wychodzących z wody i że pływanie to pięta achillesowa początkujących… No pięknie. Dobiegam do strefy zmian gdzie widzę już niewiele rowerów. Ale jednak jakieś są. Odwracam się i widzę, że ktoś tam jeszcze płynie. Czyli nie jestem ostatni! Nie jestem ostatni! Jak się potem okaże, po wynikach, pływanie jest faktycznie moją najsłabszą stroną ze wszystkich trzech dyscyplin. Z wody wyszedłem na 201 miejscu z czasem 21:09.

Dobra, koniec tego taplania się w bajorze. Czas pokazać kto tu rządzi! Zakładam buty kolarskie i w drogę. Tzn. chwilę mi to jednak zajęło :) Najpierw nie mogłem naciągnąć skarpetek kolarskich. Aż musiałem usiąść na trawie, żeby to zrobić. A potem jeszcze ręce mi się trzęsły przy zapinaniu butów. Numer startowy to jak się zakłada?! Przez głowę, czy dołem? Zakładam górą, ale modlę się, żeby tylko nie zerwać tej tasiemki. Wciskam do ust żel energetyczny i biegnę w butach kolarskich na linię startu. W międzyczasie włączam Garmina, żeby zmierzyć przynajmniej jazdę na rowerze. Już prawie chcę startować, gdy okazuje się, że nie mam skasowanej poprzedniej jazdy treningowej. No jasna cholera. Kolejne sekundy mijają, a ja bawię się w kasowanie licznika. Ruszam! A nie no chwila, przecież muszę się wpiąć, czego też nie mogę zrobić. Co jest? Przecież zdjąłem podkładki pod bloki jeszcze zanim poszedłem pływać. W końcu się wpinam i jadę. Strefa zmian łącznie zajęła mi 3:12. Nie wiem jakim cudem najlepsi robią to poniżej minuty łącznie ze ściągnięciem pianki.

Trasa kolarska zaczynała się od razu krótkim podjazdem (może 50 metrów) pod 11-12%. Na tym fragmencie wyprzedzam dwie osoby. Aha, czyli jest dobrze! Potem krótki zjazd (około 0,5 km) i zaczyna się około 8-9 kilometrowy podjazd. Bosko! Garmin pokazuje cały czas nachylenie od 5 do 8%. A ja jadę od 15 do 18 km/h, czasami szybciej. Na trasie jest ciasno, są bardzo małe różnice między zawodnikami, a ja mijam wszystkich po kolei w tempie po prostu oszałamiającym. To dodaje mi sił i jeszcze przyspieszam. Noga trochę mnie pali i robi się jak z kamienia, ale kompletnie się tym nie przejmuję. Wiem, że to uczucie zaraz minie i będzie dobrze. Nie mylę się, rozgrzewam się i na 2-3 kilometrze podjazdu pędzę już jak pociąg towarowy! Wiem, że mam za wysokie tętno, ale na szczęście nie założyłem opaski do mierzenia, więc nie wiem z jakim jadę tętnem. No i dobrze. 45 km to sprint i nie ma co się oszczędzać. Staję na pedałach, jadę obszerne fragmenty na stojąco jak Armstrong w najlepszych czasach…. Ekhm… co to ja mówiłem? O! Już wiem, jak Froome pod Ax-3-Domaines w ostatnią sobotę na Tour de France. Do szczytu podjazdu nie wyprzedza mnie nikt, a ja wyprzedzam grube kilkadziesiąt osób. Super! Podejrzewam tylko, że Ci którzy mogli mnie wyprzedzić są niestety daleko z przodu. Jak jestem w połowie podjazdu, to z góry zjeżdża już czołówka. Ludzie, ale tempo! Zawracam na szczycie i zaczynam zjazd. W ogóle wszystkie nawrotki organizatorzy urządzili na fragmentach drogi o szerokości może 3 metry. Uprzejmie prosiłbym na przyszłość, żeby ktoś wsiadł na rower szosowy i spróbował zawrócić na tak wąskiej drodze. Na drugim nawrocie uczę się, że lepiej dla bezpieczeństwa wypiąć lewą nogę i trochę się poasekurować. Na zjeździe wyprzedza mnie może trzech zawodników. Lepiej zjeżdżają to raz, a dwa, że w pewnym momencie brakuje mi przełożeń. Mam wszystko zrzucone na maksa, kręcę ile się da pedałami, a i tak mi odjeżdżali. Zapamiętuję jednak sylwetki i numery tych zawodników. Na kolejnej pętli, na podjeździe, nie bez satysfakcji, zostawiam ich wszystkich daleko, daleko z tyłu. Na drugiej pętli powtórka z pierwszej, czyli wyprzedzam pod górkę kolejne kilkadziesiąt osób. W pewnym momencie ktoś próbuje się podczepić i pojechać mi trochę na kole (pod górkę jest to dozwolone). Pyta się nawet grzecznie czy może ze mną pojechać! No pewnie! Tylko, że po 30 sekundach mam nad takim towarzyszem podróży 10 metrów przewagi! Cisnę do szczytu ile fabryka dała, gdyż wiem, że jak gdziekolwiek mam odrabiać dystans, to właśnie na tych dwóch długich podjazdach. Szkoda, że ten triathlon nie zaczynał się i nie kończył się rowerem :) Byłbym zdrowe kilkadziesiąt pozycji wyżej :) Dojeżdżam do mety, hamuję tuż przed linią, zatrzymuję stoper i biegnę z rowerem do strefy zmian. Czas roweru to 1:45:28, co dało mi 117 miejsce w rowerze. Przyznam się, że jak już było po wszystkim, to jednak myślałem, szczególnie po tym jak mi się jechało, że będę wyżej jeżeli chodzi o czas samego roweru. Widać jednak, że moje obserwacje współzawodników jeszcze sprzed startu ze strefy zmian potwierdziły się – lamerzy tego sportu nie uprawiają.

Druga strefa zmian idzie mi dużo szybciej, odwieszenie roweru, zmiana butów na moje nowiutkie Saucony, jeszcze czapeczka na głowę i biegiem na trasę. W ogóle jestem szczęśliwy, że jeszcze tylko bieganie i po robocie. Nie utopiłem się, nie miałem defektu na rowerze, to już teraz choćby nie wiem co, to skończę ten triathlon! Druga zmiana zajęła mi 1:38.

Pierwsze metry i… Aaaaaaa, jak zmusić mięśnie do biegu? Pierwszy kilometr to komedia, zanim udaje mi się przestawić mięśnie na inny tryb pracy, to biegnę jakbym się dopiero uczył chodzić. Bieganie w Radkowie oczywiście nie może być płaskie i jest albo pod górkę albo z górki. Pierwsze dwa i pół kilometra jest pod górkę, z czego ostatnie 300 metrów jest pod mocne 10-12%. Część zawodników idzie tam, a nie biegnie. Boli wszystko, płuca się wyrywają, ale choćby nie wiem co, to nie przechodzę do marszu, cały czas staram się biec. Na górze w punkcie żywieniowym dostaję trochę wody, co przy tej pogodzie ratuje życie i kierunek w dół. Zbiegaliście kiedyś z ostrej górki? To wiecie jak to boli :) Bardziej trzeba hamować, niż normalnie biec. Mija mnie jeden zawodnik, który stara się bardzo szybko zbiegnąć z ostrego nachylenia. Płaci za to kilkaset metrów dalej. Widzę, że nie ma się co wygłupiać, tylko trzeba normalnym tempem biec swoje. I tak dwie pętelki. Mówi się, że triathlon wygrywa się biegiem. Mhmhmmmm…. jasne :) No ja tego triathlonu raczej tym biegiem nie wygrałem, ale też go na pewno nie przegrałem. Na trasie wyprzedziło mnie około 5-6 osób i ja też wyprzedziłem mniej więcej tyle samo zawodników. Czas biegu wyszedł mi 57:43 (158 miejsce w bieganiu), co uznaję za rewelacyjny czas, szczególnie biorąc pod uwagę jakie to ze mnie beztalencie biegowe i że dwa lata temu nie byłem w stanie przebiec 3 kilometrów.

Koniec! Czas końcowy to 3:09:10. Wbiegam na metę, speaker wyczytuje moje nazwisko. Jakieś miłe Panie zakładają mi medal na szyję. Ale się ujechałem! O takim czymś właśnie marzyłem! Próbuję zgadnąć który jestem. Po tym cholernym pływaniu, gdzie prawie ostatni z wody wyszedłem, to wydawało mi się, że miejsce w dwusetce będzie sukcesem. Tymczasem okazuje się, że byłem 141! Uznaję, że jak na kompletnego debiutanta to bardzo przyzwoicie.

triathlon-2

triathlon-3

triathlon-4

triathlon-1

Analizuję od dwóch dni tabelę z wynikami. Zastanawiam się gdzie mógłbym się poprawić, żeby móc tutaj w Radkowie zejść poniżej 3h. Na płaskim triathlonie nie byłoby z tym problemu, gdyż miałbym z pewnością wyższą średnią na rowerze, ale tu na górzystym etapie nie jest to takie proste. To co mógłbym zrobić lepiej? Rower? To już będzie ciężko. Może minutkę mógłbym tu jeszcze urwać, np. dzięki znajomości trasy, co się przydaje głównie na zjeździe. Przy okazji, mam smutny wniosek, że na płaskim wypadłbym na rowerze dużo gorzej jeżeli chodzi o zajęte miejsce. Coś czuję, że wszyscy Ci trochę za ciężcy zawodnicy na podjazd 8%, na płaskim fragmencie na swoich pięknych rowerach do jazdy na czas zmiażdżyliby mnie i to zdrowo. Ale już pisałem wyżej, że jednak ten Radków to pode mnie ułożony jest :) Przy okazji, drodzy triathloniści, mam uwagę techniczną. Jazda pod górę, której nachylenie waha się między 5 a 8%, będąc położonym na lemondce jak do jazdy na czas jest kompletnie bez sensu. To nie ten sport. Tak możecie bić swoje rekordy prędkości na płaskim triathlonie, ale nie na górskim. Tutaj pod górkę trzeba mielić wysoką kadencją i tańczyć na rowerze jak Armstrong pod Alp d’Huez w 2001 (znowu ten Armstrong…), a na zjeździe trzeba trzymać szeroko kierownicę, żeby się nie wygrzmocić na zakręcie. Leżenie na rowerze w pozycji do jazdy na czas do niczego tutaj nie prowadzi. Pływanie? Oj, oczywiście, przede wszystkim muszę wyeliminować braki sprzętowe i następnym razem płynąć w piance. Tylko muszę to na spokojnie potrenować, żeby całej przewagi z pływania uzyskanej dzięki piance nie zniweczyć w strefie zmian ściągając 15 minut piankę :) Zobaczę jeszcze, bo jednak pianka to droga inwestycja, ale jak rozmawiałem później z innymi zawodnikami, to jednak jest to niezbędne, choćby dlatego, że to, że w Radkowie była ciepła woda jest raczej wyjątkiem od reguły. Zresztą jak widać po wynikach, to na pływaniu straciłem najwięcej, a było to stosunkowo krótkie pływanie, porównując np. do dystansu olimpijskiego (1,5 km), czy połówki Ironmana (1,9 km). Tam to dopiero bym stracił! I zostało bieganie. Tu już nie ma o czym mówić. Tu widzę w moim przypadku największe pole do poprawy wyniku. Chciałbym tu urwać przynajmniej z 5 minut! Trzymajcie mnie następnym razem za słowo! :)

Nie wiem, czy będę triathlonistą. To jednak trochę drogi sport i chyba nie ma moje predyspozycje, ale jednak muszę powiedzieć, że podobało mi się i do Radkowa za rok chętnie wrócę. Jest jeszcze jedna zaleta triathlonu, którą widzę już teraz – trening nie jest nudny. Jak już czasami mam dosyć roweru, to chętnie zrobię odmianę i pójdę na basen. Mam dosyć basenu, chętnie przebiegnę się po okolicy. No i to, o czym już kiedyś pisałem, czyli na trening biegowy zawsze jest czas, czego o rowerze powiedzieć niestety nie mogę.