Raport z San Francisco

Rok temu, gdy byłem po raz pierwszy w San Francisco, zmusiłem się do porannego biegania. Nie było to specjalnie trudne, gdyż zegar biologiczny i tak budził mnie o 5 rano. To wówczas po raz pierwszy zasmakowałem biegania po wzgórzach San Francisco. O na przykład takich:

sf11

sf10

sf9

sf8

sf7

sf6

sf5

sf4

sf3

sf2

sf1

Trzeba jednak przyznać, że był ze mnie wówczas bardzo marny biegacz. Nie biegałem regularnie. Można wręcz powiedzieć, że w ogóle nie biegałem, a pierwszy poranny bieg, pierwszego dnia był jednym z dłuższych jakie wykonałem w życiu. I drugiego dnia, kiedy to też zebrałem się na bieganie, to był chyba wówczas najdłuższy bieg w życiu. Efekt tej brawury był taki, że odbiłem sobie prawą stopę (mam taką przypadłość jak przegnę) i do końca wyjazdu trochę kuśtykałem, a z dalszym bieganiem musiałem się pożegnać.

Minął rok i ostatnia wizyta w San Francisco wyglądała już zupełnie inaczej. W międzyczasie przebiegłem w Polsce kilkaset kilometrów, w tym maraton. Co tu dużo gadać, czekałem na ten tygodniowy wyjazd jak na obóz sportowy. Miałem trochę pecha, gdyż na 2 tygodnie przed wyjazdem rozchorowałem się na grypę, którą leczyłem przez te 2 tygodnie jakie pozostały mi do wyjazdu. Pojechałem więc do SF jeszcze lekko kaszlący, smarkający pełen obaw, czy czasem nie załatwię się podczas podróży. O to, podczas bardzo długiej podróży, która trwała rekordowe 32h, akurat nie trudno. Ale podróż przebiegła całkiem nieźle. Obudziłem się więc pierwszego dnia na miejscu właśnie gdzieś w okolicach piątej rano, no i w drogę!

Tym razem znałem trasę, nie biegłem w nieznane. Mało tego, mimo że nie było mnie tu rok, czułem się jakbym biegał tu codziennie. Ależ to był bieg, wzdłuż wybrzeża, a potem trasą tramwaju linowego do hotelu, a koło hotelu kiedy miałem na Garminie raptem 7 km zrobiłem dokrętkę, żeby wyszło trochę więcej. Fantastyczne uczucie, gdy tempo biegu pod wzniesienia grubo powyżej 20% nachylenia spada powyżej 6 min/km.

Przy okazji, wiecie jak wygląda San Francisco tak mniej więcej o 6 rano? Bezdomni zbierają się chodników, ewentualnie śpią jeszcze. Właściciele sklepów zmywają chodniki wodą z węża, żeby zmyć nieczystości jakie zostawiają bezdomni. I tak codziennie. W dzień to jest piękne miasto, w nocy noclegownia dla bezdomnych.

Drugiego dnia obudziłem się jeszcze wcześniej. Trochę byłem obolały po pierwszym dniu, ale przecież jestem prawie zawodowym sportowcem :) Nie było więc mowy o przerwie, środek transportu na nogi i pobiegłem w nieznane mi dotąd rejony miasta. Ponieważ w San Francisco nie ma czegoś takiego jak bieganie po płaskim po drodze zaliczyłem dwa ogromne wzniesienia. Na szczycie jednego z nich widok miasta zaparł mi dech. Pierwszy raz żałowałem, że nie mam ze sobą telefonu, żeby zrobić zdjęcie. W dali widoczne wieżowce w centrum, szarość poranka, światła miasta i obok nierealnie wyglądający, jak doklejony w Photoshopie, most Bay Bridge. A to wszystko razem skąpane w głębokiej mgle. Oglądaliście Batmana? Pamiętacie Gotham City? To właśnie tak o poranku wygląda San Francisco.

Ten trening był bardzo ciężki. Popatrzcie na średnie tempo 6 min/km. Ok początek biegłem wolno i spokojnie, żeby rozbiegać ból mięśni po wczorajszym. Na wzniesieniach SF nie da się jednak normalnie biec. A szczególnie drugie zabiło mnie swoim nachyleniem. Tam się ciężko stoi, nie mówiąc o biegu. Dwa kilometry miałem z tempem powyżej 7 min/km, a wierzcie mi nie przystanąłem sobie dla odpoczynku. Masakra!

Trzeciego dnia miałem nie biegać. Chciałem kolejnego dnia biec na Golden Gate, więc planowałem trochę odpocząć, ale Tomek, który nie biegał do tej pory namówił mnie. Tempo miało być spokojne, więc taka krótki dystans w wolnym tempie nie mógł mi zaszkodzić.

Ponieważ tempo naprawdę było spokojne, miałem na tyle dużo zapasu mocy, że ścigałem się pod górkę z tramwajem linowym. Dla pełnej jasności, wygrałem!

Kolejny dzień był tym, na który czekałem cały rok. Półmaraton na Golden Gate i z powrotem. Jak rok temu zobaczyłem biegaczy trenujących wzdłuż wybrzeża, to miałem łzy w oczach i wiedziałem, że też tak chcę kiedyś zrobić. Coś wspaniałego. Na wprost najsłynniejszy most na świecie Golden Gate, po prawej najsłynniejsze więzienie na świecie Alcatraz, po lewej wzgórza San Francisco. Bieganie w takich warunkach, to niezapomniane przeżycie.

Korzystając z Google Maps wyliczyłem, że z hotelu na drugi koniec mostu jest dokładnie 10,5 km, więc kto chciał się przebiec przez Golden Gate musiał mierzyć się z półmaratonem! W drogę! Najpierw pamiątkowa fotka na Union Square tuż koło hotelu.

union-square

Potem włączamy Garmina:

W międzyczasie pamiątkowa fotka na moście – w tle San Francisco. Przy okazji, dopiero na zrzucie z Garmina widać, że most jest wypukły!

golden-gate

Tempo biegu było wybitnie spacerowe, ale nie wynik tego dnia był najważniejszy. Tomek pobiegł swój pierwszy półmaraton w życiu. Między innymi dlatego zatrzymałem pomiar na 21 km. Nie dał się namówić na brakujące 2 km do hotelu, żeby to jednak pobiec. Przeszliśmy ten odcinek spacerem, ale może to i dobrze. Co za dużo to niezdrowo.

Kolejny dzień to zasłużona przerwa. Nogi po czterech dniach biegania już mnie nieźle bolały i odpoczynek był jak najbardziej zasłużony zwłaszcza, że zaczęła mi w głowie kiełkować myśl o jeszcze jednym półmaratonie podczas tego wyjazdu.

Po dniu przerwy wróciłem do porannego biegania i stwierdziłem, że może czas na jakieś ostrzejsze tempo.

Oczywiście nie ma mowy o średnich tempach z płaskiego dystansu. Nie da się. Zawsze na trasie jest przynajmniej jedno wzgórze, a utrzymanie na takim wzniesieniu tempa poniżej 6 min/km (zarówno pod górkę jaki z górki) jest prawie niemożliwe. Przynajmniej nie dla mnie.

Kolejny dzień to znowu przerwa. Była bardzo ważna, gdyż odpoczywałem przed jeszcze jednym poważnym wyzwaniem.

Otóż, dojrzałem przez ostatnie kilka dni do tego, żeby jeszcze na koniec dać ognia. No to skoro tak, to znowu wyliczona za pomocą Google Maps trasa – tym razem nad Ocean Spokojny i z powrotem. Wstałem rano, na dworze na szczęście nie padało. Miałem szczęście, gdyż podczas tego wyjazdu lało co chwila.

Niestety, miałem za krótką przerwę w bieganiu. Nie zdążyłem się zregenerować i czułem nogi od pierwszego kilometra. To był najcięższy trening tego wyjazdu. Mimo że starałem się biec żwawo nie byłem w stanie poruszać się szybciej niż 5:30 min/km, a jak zaczęły się wzgórza, to w ogóle tempo mi siadło. Przeciętne tempo 5:50 min/km na całym dystansie drugiego w ciągu kilku dni półmaratonu uznaję i tak za całkiem przyzwoite, zwłaszcza, że ponownie, płaskiego to tu prawie nie było. A jeszcze zachciało mi się biegania po piasku nad oceanem. Ten w odróżnieniu od piasku w Świnoujściu był miękki i kopny. Zanim się z niego wygrzebałem, to straciłem mnóstwo czasu. No i powrót już był smutny. Byłem ewidentnie wyczerpany, nogi nie dawały już rady. To szczególnie było widać po tętnie, które zaczęło mi spadać, a nie byłem w stanie mimo tego, że w ogóle nie byłem zasapany, przyspieszyć. A ostatnie 5 km, idąc za radą Chrissie Wellington, przebiegłem trochę na autopilocie. Ale tu, ponownie jak w przypadku biegu przez Golden Gate, nie tempo było najważniejsze, tylko zwiedzanie miasta, przebiegnięcie przez przepiękny park miejski (ludzie o 7 rano ćwiczą tai chi, bizony w ZOO są na spacerze) i zobaczenie oceanu, w którym kąpałem się rok temu. Widok nieziemski, ponad dwumetrowe fale, a huk oceanu słychać kilkaset metrów zanim zobaczy się ocean. No i ten powrót przez kolejną nieznaną mi wcześniej dzielnicę. Coś fantastycznego.

Koniec! Tydzień w San Francisco zakończyłem łącznym dystansem ponad 82 km w tym dwa półmaratony! Więcej takich wyjazdów!