Po Klasyku Kłodzkim – wynik lepszy niż samopoczucie

Wiązałem z tym wyścigiem duże nadzieje. Wynik z zeszłego roku napawał mnie nadzieją. W końcu Klasyk Kłodzki to wyścig idealnie pode mnie. Nie ma tu prawie w ogóle płaskich fragmentów. Jest albo ostro pod górę albo ostro w dół, czyli idealnie, żadnego przeciskania pod wiatr na płaskim.

Przyjechałem do Zieleńca około godziny przed startem, kilka minut przed 8 rano. Żeby o tej godzinie znaleźć się na miejscu musiałem wstać przed 5 rano. Niestety była to druga z rzędu noc, którą zdecydowanie nie dospałem. To niechybnie zwiastowało pierwsze problemy. Jakoś tak mam, że jak jestem niewyspany i muszę trochę jechać samochodem, to skutkuje to potem wysokim tętnem i zmęczeniem już od startu.

Pierwsze wrażenie na miejscu, to zdecydowanie więcej zawodników niż rok temu. Cały parking zastawiony, o wiele więcej rozgrzewających się. Ciągle ziewając przygotowałem rower do startu. Czas na chociaż krótką rozgrzewkę. Po rozgrzewce wiem, że to niestety nie będzie mój dzień. Tak jak rok temu frunąłem pod górkę, tak w tym od razu na dzień dobry jestem zasapany, a tętno mam zbyt wysokie.

Dobra, nie ma co biadolić, trzeba stanąć na starcie i dać z siebie wszystko. Rok temu przez prosty błąd na starcie, kiedy to nie wpiąłem się na czas w pedały, straciłem kontakt z czołówką i przez to zostałem sam na pierwszym zjeździe. Straciłem wówczas sporo czasu i jeszcze przed skrętem do granicy z Czechami doścignęła mnie grupa startująca dwie minuty za mną. Tym razem tego błędu nie popełniam, zaczynam wyścig mocno, dopadam do pierwszego zawodnika i zaczynamy zjazd.

Ależ jest szybko! Po krótkiej selekcji zostajemy we trójkę. Do samej granicy jest taki ogień na zmianach, że nie wiem jak się nazywam. Do mostku, czyli granicy z Czechami, mamy średnią prawie 43 km/h. Oczywiście niemalże natychmiast dopędzamy zawodników z poprzedzającej nas grupy. To jest niestety dla mnie zdecydowanie za szybko, jak rozpoczynają się podjazdy, to jestem ewidentnie ugotowany i mam dosyć. Odpuszczam jazdę w szaleńczym tempie, szukam własnego rytmu. Pierwszy podjazd i… jest tak sobie. To na co liczyłem, czyli podjazdy, tym razem nie idą mi tak lekko jak zawsze. Na szczęście raczej wyprzedzam, a mnie wyprzedza mało kto. Na szczęście Ci którzy mnie wyprzedzają, to już naprawdę wyglądają jak profesjonalni zawodnicy. Często też zdarza się tak, że Ci którzy dochodzą mnie na zjazdach zostają potem daleko z tyłu na kolejnym podjeździe. Co by nie było, nie mam takiej lekkości na podjazdach jak rok temu, jadę sprawnie, szybko, zdecydowanie wyprzedzam mnóstwo zawodników, ale to jakoś nie to.

Staram się unikać kłopotów na zjeździe. Zwłaszcza dwa pierwsze zjazdy są dosyć niebezpieczne, gdyż nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia. Nie ma co prawda takiej tragedii jak na Klasyku Radkowskim, ale dobrze też nie jest. Fatalna nawierzchnia jest na drugim podjeździe i dobrze, że jedzie się tam pod górę umiarkowaną prędkością, a nie w dół, bo to byłaby katastrofa. Na tych dwóch zjazdach sporo tracę, co po niektórzy zawodnicy zjeżdżają na pełnym maksie, przyznam się, nie wiem jakim cudem. Część z nich udaje mi się dojść na kolejnych podjazdach, ale części niestety nie. Na szczęście dwa ostatnie zjazdy to bajka. Idealny asfalt, który pozwala momentami jechać 50-60 km/h.

Na ostatnim podjeździe, już w Polsce, mija mnie jeszcze paru zawodników, którzy kończą dystans mega. To już końcówka, więc daję z siebie absolutnie wszystko. Finiszuję na stojąco. Koniec! Z rozpaczą patrzę na czas 2:29:41. Jest to czas zaledwie o kilka sekund, ale jednak gorszy niż w zeszłym roku, kiedy to miałem 2:29:27. Prawie to samo. To skąd ta rozpacz?

Otóż porównałem międzyczasy z zeszłego roku i wyszło, że rok temu na 12 km (po zjeździe) miałem czas 18 minut. Jechałem sam cały zjazd i jeszcze było pod wiatr. W tym roku w tym samym miejscu miałem zaledwie 15 minut, a więc o 3 minuty lepiej. A zatem mimo zapasu 3 minut na dalszej części dystansu, podejrzewam, że głównie na podjazdach, straciłem blisko 4 minuty. I to by się zgadzało z moim odczuciem. Rok temu dojeżdżając do mety przyspieszałem, jechałem w euforii i jakby ktoś kazał mi jechać dalej, to bym jechał. W tym roku dojechałem ujechany na maksa, ledwo ledwo, mimo tego, że znałem trasę, wiedziałem jak rozkładać siły, bez błędów technicznych na starcie. Tak wyglądałem na mecie, widać, że lekko nie było.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

zdjęcie: Datasport (dziękuję!)

No cóż, bywa i tak, ale cudów nie ma. Zacząłem szukać przyczyn słabszej dyspozycji. No i nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby stwierdzić, że bez przejechanego Giro i TdF (rok temu obydwa wyjazdy, w tym roku żadnego) ciężko jest jeździć dobrze po górach. Mam w nogach jakieś 1000 km mniej niż rok temu, co dało efekt na Klasyku Kłodzkim. Do tego doszło niewyspanie, co akurat w moim przypadku ma ogromne znaczenie. Mogę jechać w 40-stopniowym upale, nie mam z tym problemu, jestem wyjątkowy odporny na upał, ale wyspany być muszę. Te wszystkie czynniki dały efekt taki, że rok temu była swoboda i taniec na rowerze, w tym roku zapieczenie i czarno przed oczami. W sumie jak tak na to spojrzę, to czas gorszy raptem o 14 sekund należy uznać za niezły sukces, biorąc pod uwagę, jak w tym roku przebiegały przygotowania.

Koniec narzekania, trzeba trenować, żeby w przyszłym roku było lepiej!

A tak wyglądał ten wyścig w detalach: