Jak nie pobiegłem we wrocławskim półmaratonie

Trenowanie kolarstwa jest fajne. Jakbym wygrał kiedyś w totka tak z 10 mln zł, to już tylko tym bym się w życiu zajął. Ale póki moje plany wygrania fortuny w jakimś totalizatorze się nie zrealizowały, to muszę trenować w przerwach między pracą, a życiem rodzinnym. Co tu dużo mówić zarówno to pierwsze jak i to drugie zajmuje tyle czasu, że wolna godzinka na trening pojawia się często już o 22:00. Czyli tragedia. Ileż to miałem wymówek typu „nie pójdę jeździć, bo już jest za późno” albo „leje, mokra droga, szkoda roweru, nigdzie nie idę”. Znacie to? Każdy to zna. Ja też tak bardzo często się migałem od treningów. Teraz to wiem, „migałem się”, bo nie jest to dobra wymówka.

Ponieważ jednak przerwy w treningach z takich właśnie powodów robiły się zbyt duże, a wyrzuty sumienia nie dawały mi spokoju postanowiłem coś wymyślić i tak… odkryłem bieganie. Biegam od dwóch lat, a konkretnie od zeszłej zimy, kiedy to zacząłem traktować bieganie jako delikatne uzupełnienie narciarstwa biegowego – ot tak, żeby między wypadami do Jakuszyc coś z sobą robić. Tej zimy znowu wróciłem do biegania z tą tylko zmianą, że jak przyszła wiosna, to… nie przestałem biegać. Dwójka dzieci powoduje, że na trening kolarski kompletnie nie ma czasu, więc tych wieczornych wyjść na truchtanie było coraz więcej. I tak już zostało, biegam coraz więcej, częściej i choć czasami przytrafiają się kontuzje, to po krótkich przerwach udaje mi się w miarę sprawnie wracać do wieczornych wypadów.

Bieganie jest fajne, bo jedna godzina wystarcza, żeby zrobić dobry, porządny trening. Mając jedną wolną godzinę o treningu kolarskim nawet nie ma co marzyć. Samo ubieranie się na rower, pompowanie kół, przygotowanie bidonów z wodą trwa u mnie ponad 30 minut.

Miałem nawet cel mojego wiosennego biegania – wrocławski nocny półmaraton. Przygotowywałem się specjalnie, żeby być gotowy na 22 czerwca. Wziąłem specjalnie na wczasy strój do biegania, żeby tylko nie zmarnować czasu i być cały czas w ciągu treningowym. No i wydawało mi się, że jestem gotowy. Od razu dodam, że nigdy tyle nie przebiegłem. Bieganie dystansów długich to była moja pięta achillesowa w szkole średniej, a jak dwa lata temu wyszedłem na pierwszą przebieżkę, to kończyłem po 3 km, po których to umierałem (w przenośni, ale i dosłownie). Także zrobienie formy na półmaraton kosztowało mnie sporo wysiłku. Co tu dużo gadać, jakbym powiedział mojemu wuefiście ze szkoły średniej (pozdrawiam Panie Heniu!), że mam zamiar pobiec półmaraton, to daję słowo, nie uwierzyłby.

Stawiłem się na starcie 22 czerwca, razem z 4000 tysiącami innych zawodników. Trochę byłem przerażony, ale po pierwsze już za późno i wstyd byłoby się wycofać, a po drugie trzeba mierzyć się z własnymi słabościami.

ja-polmaraton

ludzie-polmaraton

Wszystko miałem wyliczone w punkt. Zjadłem tak, żebym był o 20:00 (wówczas miał być start) najedzony, ale nie przejedzony. Przeprowadziłem profesjonalną rozgrzewkę. Wypiłem odpowiednią ilość wody.

O 20:00 byłem gotowy. I wówczas się zaczęło. Najpierw ogłoszono, że start jest przesunięty na 21:00. A o 21:00, że na 21:30. O 21:30 półmaraton został odwołany… z powodu źle oznakowanej trasy. Przyznam się, że o takiej kompromitacji miasta jeszcze nie słyszałem i pewnie długo nie usłyszę. Ja to ja, miałem do domu 20 minut samochodem, ale na ten wyścig przyjechali ludzie z całej Polski, a także z zagranicy. Byli obecni przedstawiciele 21 krajów. I co oni mieli powiedzieć?!

W pewnym momencie wśród niesamowitych gwizdów i buczenia tłum spontanicznie ruszył jednak na trasę półmaratonu.

start-nielegalnego

Całość była nielegalna, ale mam wrażenie, że nikomu to nie przeszkadzało. Z perspektywy czasu żałuję, że też nie pobiegłem. Nie zrobiłem tego, bo o 21:30 to planowałem być gdzieś koło 15-16 kilometra i byłem najzwyczajniej w świecie głodny. Nie tak miało być. Wybrałem się tylko ze znajomymi na krótką 10 kilometrową przebieżkę „po wałach” wzdłuż Odry.

Tak wytyczyliśmy kółko, aby wbiec jednak na metę. Nie spodziewałem się, żebyśmy tam kogokolwiek zastali, ale gdy po mniej więcej godzinie wbiegaliśmy na metę, to czułem się jak gwiazda stadionów lekkoatletycznych. Przebiegłem ostatnią prostą przybijając piątki z tłumem kibiców, doping niósł mnie ostatnie 400-500 metrów niczym na stadionie, wrażenie niesamowite. Za metą, ku wielkiemu zdziwieniu, dostałem medal… Wiem, wiem, nie przebiegłem całości, do dzisiaj trochę żałuję. Byłem głodny, więc ten bieg od połowy pewnie smutno by wyglądał, ale jakoś chyba bym się dowlókł.

Wielka szkoda, że taki cyrk nam organizatorzy zafundowali. Do dzisiaj żałuję atmosfery, która mogłaby by być, gdyby bieg normalnie się odbył. Ta ostatnia prosta z kibicami przemówiła do mojej wyobraźni na tyle, że zacząłem się zastanawiać na wrześniowym pełnym maratonem…, ale to aż boję się myśleć… :)