Challenge Poznań 2016 (dystans 1/2)

bieganie-1

Weekend w Poznaniu za mną. Zaczęło się od trzęsienia ziemi i zapowiedzi małej tragedii, a skończyło się całkiem udanymi zawodami bez przygód i życiówką!

90 km na jednym przełożeniu?

Najpierw jednak kilka słów o tej tragedii, która o mało co nie zawaliła mi całych zawodów. Przyjechałem do Poznania już w piątek. Chciałem odpocząć po podróży, pojechać na krótki trening rowerowy po trasie wyścigu.

Złożyłem rower, wyszedłem przed blok gdzie mieszkałem, wpiąłem się w pedały, ujechałem 5 metrów, chciałem zmienić przełożenie i… w tym momencie dramat! Dźwignia zmiany biegów została mi w ręku! O kurcze, ale szok! W życiu bym się nie spodziewał takiej awarii. Złapana guma, pęknięta opona, to rozumiem! Ale złamana klamkomanetka?! Niemożliwe!

klamka

Dobra, tylko zachować spokój, przecież jestem w Poznaniu, a nie w jakiejś dziurze zabitej dechami, jest piątek godzina 15:30, czyli normalny dzień roboczy, powinno się udać. Wystarczy przecież znaleźć normalny, profesjonalny serwis i zrobią mi to do jutra. Zacząłem od tego, że pojechałem na expo zawodów. Musi przecież być tam gdzieś jakiś serwis. Po kilku minutach trafiłem do serwisu Veloart tuż koło expo. Na widok mojej połamanej klamkomanetki zrobili duże oczy i rozłożyli ręce. Nic się nie da zrobić, jakiekolwiek części SRAM-u to podobno rzadkość. Pomogli tyle, że obdzwonili kilka serwisów w Poznaniu w poszukiwaniu takiej części. I co się okazało, że tak faktycznie jest. Nikt w Poznaniu nie handluje SRAM-em, nikt tego nie ma, trzeba by skądś zamawiać i tydzień to jest minimum ile trzeba na to czekać. Jak to tydzień?! Przecież ja mam pojutrze zawody, a jutro po południu muszę wstawiać rower do strefy zmian! Znalazłem jeszcze jeden serwis tuż obok Malty, który niestety potwierdził wszystkie moje obawy – nikt w Poznaniu nie ma niczego SRAM-a, nikt nie jest w stanie tego naprawić.

No to dramat, przerzutka pozostała unieruchomiona na jednym przełożeniu i to na dosyć ciężkim. Jedyne co mogłem zmieniać to przód, ale to niewiele wnosiło. Przecież na kapslu nie będę jechał. Wychodziło więc na to, że czeka mnie 90 km na jednym przełożeniu. Pojechałem na takim jednobiegowym rowerze na trening po trasie wyścigu. I niestety ziściły się moje obawy. Gdy jechałem w jedną stronę i było trochę pod górę i trochę pod wiatr, to jedyne przełożenie, którym dysponowałem, było dla mnie odrobinę za ciężkie. Niewiele, ale jednak. Z kolei gdy wracałem, to przez większość czasu mieliłem korbą w powietrzu. Trudno, miałem do wyboru rozpłakać się, spakować i jechać do domu albo zacisnąć zęby i jechać wyścig na jednobiegowcu. Oczywiście zdecydowałem, że jadę! Najpierw planowałem pobić rekord w pływaniu, a potem niech się dzieje co chce! Pogodzony z losem, stwierdziłem, że na pewno limit pecha na ten weekend już wyczerpałem i że od teraz już wszystko będzie dobrze.

Ratunek z Wrocławia!

Tymczasem zająłem się kibicowaniem innym. Poszedłem w sobotę rano na start dystansu olimpijskiego. I w tym momencie wydarzył się cud. Zupełnie przez przypadek poznałem Marcina z wrocławskiego serwisu Twomark, który jak usłyszał o moich problemach, to powiedział „przyprowadź po południu ten rower”. Zdębiałem. Ale jak to? Żaden profesjonalny serwis z Poznania nie jest w stanie nic zrobić, a tu nagle ratunek znikąd? Postanowiłem jednak nie liczyć na zbawienie, tylko cieszyć się dniem, pokibicować trochę znajomym. Sam jako zawodnik wiem ile znaczy jak ktoś stoi na nabrzeżu, na trasie rowerowej i biegowej i dopinguje. Ładnie pojechaliście!

Brawo Łukasz!

lukasz

Brawo Dorota i Leszek!

leszek-dorota

Po skończonych zawodach zadzwoniłem do Marcina i zapytałem co robić. Marcin potwierdził poranne ustalenia – przyprowadź rower. Wciąż trochę niedowierzając, przyjechałem rowerem w okolice całego miasteczka sportowego. Marcin odebrał ode mnie rower i… gdzieś na nim pojechał, sugerując mi, żebym się czymś zajął, np. poszedł na odprawę. Ok, dobra, co tu robić, w końcu może się dowiem czegoś czego jeszcze nie wiem. Najbardziej wesoło na odprawie zrobiło się w momencie, gdy organizatorzy powiedzieli, że do depozytu nie wolno oddawać dużych pompek. Oj, ładnie wygwizdali zawodnicy organizatorów. To przepraszam, niby co mam z nią zrobić? Wyrzucić? Postawić z boku, licząc na to, że odnajdę po wyścigu? Jak ktoś ma pod ręką kibiców, znajomych, to jest to proste. Ja tymczasem byłem sam, więc nie za bardzo wiedziałem jak temat rozwiązać. Na szczęście z pomocą znowu przyszedł nowo-poznany Marcin, który wziął następnego dnia rano ode mnie pompkę i z uśmiechem dodał „nie ma problemu, odbierzesz w tygodniu w serwisie”.

Po skończonej odprawie, wyszedłem z namiotu, udałem się pod namiot serwisu Veloart, gdzie nagle się okazało, że ktoś… naprawia klamkomanetkę w moim rowerze!!! Co się wydarzyło? Otóż, okazało się, że Marcin miał kompletnie przypadkowo ze sobą w Poznaniu swój prywatny rower, w którym miał osprzęt SRAM-a. Wymontował prawą klamkę ze swojego roweru i poprosił chłopaków z Velo, żeby mi ją zamontowali! Wyobrażacie sobie?! A dzień wcześniej jeszcze się nie znaliśmy! Do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć. To się nazywa super postawa! Niniejszym publicznie oświadczam, że przenoszę się z serwisem do Twomarku. I jak kiedyś będę kupował nowy rower, to też kupię go właśnie tam. I znajomym też polecę ten właśnie sklep. Wiem, że może rzucam pochopnie oskarżenia, ale nie wyobrażam sobie, aby ludzie z Harfy zrobili coś takiego dla mnie. W ogóle podzielę się opinią, że chyba ich dobrobyt dopadł, bo ostatnimi czasy jak oddawałem tam rower do serwisu, to czułem się jak petent, a nie klient. Nie pamiętam, czegoś takiego, gdy oddawałem rower, powiedzmy w poniedziałek z prośbą, aby był gotowy na piątek (w końcu w weekend chciałem pojeździć), żeby nie było z tym problemu. Zawsze było coś, zawsze musiałem się wykłócać i miałem wrażenie, że prosić na kolanach, żeby dało radę zrobić rower na czas. Dobrze się zatem złożyło, przenoszę się z serwisem i przyszłym zakupami do Twomarku. Po tym co zrobił dla mnie Marcin, nie mam wątpliwości, że im na klientach zależy.

Start o 12:00

W ten sam weekend w Poznaniu, w którym odbywały się zawody Challenge Poznań, miały miejsce także obchody Światowego Dnia Młodzieży. Z powodu przemarszu jakiejś grupy pielgrzymów przesunięto start z 9 rano na godzinę 12:00. Przyznam się, że to kuriozum nieprawdopodobne. Przecież to, że są te zawody było wiadomo od roku. Podobnie to że są ŚDM to też wiadomo było przynajmniej od wielu miesięcy. A zmianę z 9:00 na 12:00 ogłoszono około 2 tygodnie przed zawodami. Żarty jakieś. Nie chciałbym tu zabrzmieć jakoś specjalnie antyklerykalnie, ale domyślam się jak to się odbyło. Z komunikatów organizatorów wynikało, że trasę i godziny zawodów mieli ustalone z wszelkimi możliwymi władzami rok temu. Tymczasem na 2 tygodnie przed zawodami ktoś ich wezwał i oznajmiono im, że wierni tu maszerują o tej i o tej godzinie i że wyścig trzeba przełożyć. Jak o tym myślę, to chyba trzeba być zadowolonym, że zawodów nie odwołano. W końcu kto to widział tak biegać o 12 w południe podczas mszy…

Ale dobra, koniec religijnych wycieczek i lamentowania nad tym na co i tak nie miałem w wpływu. Ten start w samo południe kompletnie rozregulował mi to jak powinienem zjeść przed zawodami. Jak jest start o 9:00, to sprawa jest jasna. Śniadanie o 6:30, potem 2–3 banany między 7 a 8:30 rano, do tego dwa żele energetyczne na około godzinę przed startem i jazda. A co się dzieje jak start jest o 12:00? Niby podobnie, tylko później. W teorii jest to proste, ale w praktyce zupełnie mi nie wyszło. Wstałem o 7 rano. I tak dłużej spać nie mogłem. Zjadłem śniadanie, a w zasadzie wcisnąłem je siłę. I potem niestety do 12:00 już prawie nic nie jadłem. Nerwy spowodowały to, że kompletnie nie chciało mi się jeść. Wcisnąłem jeszcze w siebie jak zawsze 2 banany i 2 żele i to wszystko. Gdyby start było 9:00, to by się wszystko zgadzało, ale był o 12:00. Wydaje mi się po czasie, że to żywienie miało ogromny wpływ na przebieg zawodów, co odczułem już na końcówce roweru.

Pływanie

Pływanie jest tą konkurencją, w której ostatnio czułem się najmocniejszy. Słabo się czułem na rowerze (mało kilometrów wyjeżdżonych), położone bieganie po Radkowie (ciągle boląca noga, a bieganie raz w tygodniu formy nie buduje), więc jedyne co ostatnio przyzwoicie trenowałem to pływanie. Biłem na basenie kolejne rekordy, więc jedyne na co liczyłem podczas tego wyścigu to mocne pływanie. W końcu w Radkowie popłynąłem ćwiartkę w zaledwie 16 minut. Jak zacząłem mnożyć to razy dwa, to sam zacząłem się bać. Ale dobra, nie ma się co napalać, każdy wynik, choć trochę poniżej 40 minut przyjąłbym bez wahania. W końcu rok temu popłynąłem tu w kompromitujące 44 minuty, a dwa tygodnie później w Gdyni 40 minut. Plan był taki, żeby ten wynik poprawić.

Późno wszedłem do wody, bardzo spokojnie popłynąłem na miejsce startu. Wszystko to spowodowało, że bardzo krótko czekałem na start. Zdążyłem się przepchać mniej więcej do drugiej linii i już padł strzał z armaty. Płyniemy!

O jak dobrze mi się płynęło! Mocno, równo, o dziwo bez żadnej przepychanki. Nikt na mnie nie wpłynął, nie podtopił, nie zerwał okularków. Jakiś kontakt z innymi pływakami odczuwałem, ale ani razu nie spowodowało to dojścia do zwarcia i konieczności zaburzenia pływania. Do połowy przepłynąłem tak szybko, że aż się zdziwiłem, że to już. Skręt w prawo, potem znowu skręt w prawo i wracamy. W tym momencie zacząłem wyprzedzać ludzi z poprzedniej fali. Z jednej strony to było fajne, bo motywujące, a z drugiej strony sprawiali oni mnóstwo problemów. Bardzo często przechodzili do żabki, co spowodowało, że otrzymałem na drugiej prostej więcej kopniaków niż podczas startu. Ktoś mnie zdzielił z łokcia w okularki, ktoś płynął w poprzek, aż w końcu ktoś mnie złapał za lewą nogę i mocno szarpnął. Jasna cholera, co to za cyrk?! Miałem czip schowany pod piankę, ale ten ktoś jakoś tak niefortunnie mnie złapał za nogę, że prawie zdarł mi czip z nogi. Jak to w ogóle jest możliwe? Musiał normalnie złapać za ten czip, zacisnąć na nim pięść i szarpnąć. Ech… co za ludzie! Od tej pory miałem wrażenie, że zaraz czip zsunie mi się z nogi. Co zrobiłem ruch nogą, to miałem wrażenie, że ten czip ledwo co wisi i że w zasadzie już go nie mam. Zesztywniałem i do końca pływania płynąłem już tylko rękami i prawą nogą. Z jednej strony wiedziałem, że zgubienie czipu to nic strasznego, że przecież można poprosić sędziów o nowy, ale z drugiej strony nie miałem pojęcia ile to czasu zajmuje. Rozkojarzyłem się i zrobiłem przez to swój standardowy numer – popłynąłem gdzieś w krzaki. Źle mi się końcówkę płynęło. Zamiast myśleć o tym, żeby dociskać i trzymać tempo, to cały czas miałem w głowie tylko jedno – czy mam na nodze jeszcze czip?!

Wyszedłem z wody, popatrzyłem najpierw na nogę. Jest czip! Potem na Garmina – 37:12! (według oficjalnego pomiaru 37:21). Przyznam się, że spodziewałem się odrobinę lepszego czasu, ale i tak jest to rekord w pływaniu!

plywanie-2

fot. Maratomania.pl

Drzemka na rowerze

Zrobiłem T1 w 5 minut i jazda. Początek spokojny, potem wyjazd na drogę główną i ognia. Z jednej strony znakomicie mi się jechało. Z drugiej strony miałem wrażenie, że jadę w zupie. Było parno, lepko i gorąco. Do kompletu brakowało tylko ostrego słońca, ale to na szczęście było schowane za chmurami. Do nawrotu w Kostrzynie wypiłem cały bidon izotonika. Na nawrocie złapałem butelkę z wodą i też wypiłem ją niemalże w całości. Ale gorąco! Nie ma jednak co narzekać. To są warunki pode mnie. Nienawidzę wiatru i w takich warunkach bardzo dużo tracę, a z gorącem jakoś sobie radzę. Położyłem się zatem na lemondce i frunąłem. Czułem, że jadę zawody swojego życia. Owszem zawodnicy na rowerach czasowych z pełnymi kołami mnie wyprzedzali, ale nie była to taka przewaga jak zawsze. Ot, po prostu, spokojnie mnie wyprzedzali, powolutku odjeżdżając. A i mnie coraz częściej zdarzało się wyprzedzać innych. Na powrocie w kierunku w Poznania, gdzie było lekko z górki i minimalnie z wiatrem brakowało mi przełożeń. Co za moc! Najfajniejsze było to, że jak jechałem w kierunku Kostrzynia, czyli lekko pod górkę i lekko pod wiatr, to i tak czułem, że jest dobrze, że nie kręcę w miejscu, tylko jadę sprawnie. Na drugiej pętli wypiłem cały zapas wody. Nie miałem już nic. Złapałem na nawrocie na punkcie żywieniowym butelkę z izotonikiem, wypiłem dwa łyki, chciałem włożyć tę butelkę do koszyka na bidon i okazało się, że ta jest za mała i wypadła mi na drogę. Ups. Czekał mnie więc powrót do Poznania na sucho.

Wciąż jechało mi się dobrze, ale zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Wcale jednak nie chodziło o to, że brakowało mocy pod nogą albo że kark bolał. Nic z tych rzeczy. Otóż, w okolicach 75–80 km, na bardzo szerokiej drodze, chyba się zdrzemnąłem. Przy prędkości tak około 35–38 km/h nagle się ocknąłem na sąsiednim pasie. O kurcze, jeszcze moment i wjechałbym na trawę. Koncentracja, koncentracja! – powtarzałem sobie w myślach. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz w życiu miałem takie uczucie. Normalnie zacząłem ziewać. To były pierwsze objawy tego, że jednak chyba nie do końca zjadłem tak jak powinienem był jeszcze przed startem. Na ostatniej nawrotce, złapałem wodę, napiłem się, zjadłem ostatniego żela i zacząłem myśleć jak to się będzie biegło.

Mimo tej lekko rozespanej końcówki, którą przejechałem trochę jak w letargu i tak wyszedł mi rower życia. Przejechałem 90,66 km w czasie 2:48, co dało średnią ponad 32 km/h. Jak na mnie, to wynik wszech czasów. Do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć.

Bieg, czyli dobry początek wielkiej tragedii

Podczas zmiany zacząłem kalkulować, że skoro miałem rekordowe pływanie, pojechałem także rekord świata na rowerze, to chyba wypadałoby pobić także rekord w bieganiu i zrobić fenomenalną życiówkę na „połówce”. Wynik do pobicia to 5:29 z zeszłorocznych zawodów w Gdyni. Ale jak spojrzałem na zegarek, to uśmiechnąłem się do siebie, bo wiedziałem, że jak nie będę szedł do mety, to złamię ten czas z przytupem. Wiedziałem co prawda, że za dwa tygodnie jest kolejna „połówka” w Gdyni i że powinienem się trochę oszczędzać, ale nie wykorzystać takiej szansy na życiówkę, to byłby grzech.

Zacząłem w moim mniemaniu bardzo spokojnie, czyli 4:52. Ok, fajnie mi się biegło. Kolejny kilometr dookoła jeziora maltańskiego to 4:50. Dobrze, dobrze, dobrze! Przytrzymać takie tempo i będzie super!

Niestety, to był koniec dobrego biegania. W tym momencie skończył się przyjemny równiutki asfalcik, a zaczęło się bieganie po mieście. Po kolei było: nierówne płyty chodnikowe, krawężniki, trawnik, droga szutrowa, piaszczysta ścieżka, nawrotki 180 stopni, a potem najgorsze, czyli wbieganie na most, a potem zbieganie z mostu. Katastrofa! To w połączeniu z tym, że chyba najnormalniej w świecie zaczęło mi brakować sił, spowodowało małą katastrofę. Trzeci kilometr, gdzie to niby chciałem przycisnąć to 4:58. Oj halo, to nie tak miało być. Cisnę zatem ile fabryka dała, trzeba podkręcić tempo – 4:56. Co?! To jest tempo po tym jak właśnie dałem z siebie wszystko?! A to dopiero 4 km!

I niestety, od piątego kilometra wszystko mi się rozsypało. Znowu zrobiłem się śpiący, a kolejne kilometry to 5:06, 5:09, 5:12, 5:07, 5:14 i w końcu 10 km – 5:25. Nawet nie byłem w połowie biegania, a miałem już wszystkiego serdecznie dosyć. Czułem niestety, że zaraz eksploduje mi noga. Kontuzja z Radkowa uwydatniła się z całą mocą. Przyznam się, że miałem nadzieję, że na rowerze nogę rozgrzeję i jakoś to będzie na bieganiu. Może i było, ale na pierwszych 2–3 kilometrach. Teraz noga pulsowała jakby mi ją ktoś kijem okładał, a to że technika biegu kompletnie mi się posypała tylko wzmagało ból. A jeszcze ponad 10 km do mety! Po głowie zaczęły mi krążyć myśli, że przecież nic się nie stanie jak się przejdę ze 20 metrów…

W tym momencie czas na fragment motywacyjny. Nie jest sztuką frunąć do mety, gdy wszystko gra, gdy jest forma i kolejne metry same za nami znikają. Tak biegło mi się np. podczas półmaratonu w Barcelonie. Nie umniejszam wagi tamtego wyniku, ale osiągnąłem go łatwo, prosto i przyjemnie. I najprawdopodobniej nie zapamiętam go na dłużej. Sztuką jest skończyć takie zawody, gdy nie idzie, gdy trzeba trochę pocierpieć na trasie, bo nagle coś zaczyna przeszkadzać i gdy do mety jest jeszcze wieczność, a najchętniej właśnie zszedłbym z trasy i położyłbym się na poboczu na krótką drzemkę. Podobno długodystansowe zawody triathlonowe wygrywa się głową, a nie ciałem. Wiem także, że jakbym po raz pierwszy przeszedł do chodu, to otworzyłbym furtkę w głowie, przez którą zacząłbym przechodzić coraz częściej. O nie! Postanowiłem zatem wykorzystać drugą połowę półmaratonu na trenowanie silnej woli. Oj, było tutaj co trenować.

Ostatnie 10 km w Poznaniu to była męka nad mękami. Tak jak rok temu biegłem luźno i swobodnie, tak teraz każdy krok, w szczególności ten wykonywany prawą nogą, to była masakra. Kolejne kilometry nie chciały mijać. Biegłem je w takim tempie, którym podczas treningów nie biegam nawet rozgrzewek. Co to się działo… 5:09, 5:11, 5:14, 5:15, 5:15, 5:17. Podbieg na most 5:28. Aaaa! Umrę tu zaraz. Ile do końca?! Zacząłem liczyć, że to, że po rowerze stwierdziłem, że życiówkę zrobię z łatwością, zaraz może się nie ziścić. Przecież jak za chwilę zwolnię do ponad 6 minut na kilometr, to nie będzie mowy o żadnym rekordzie. 5:18, 5:24. Słabłem w oczach. Ewidentnie widziałem, że to czego pierwsze oznaki miałem na rowerze, czyli przysypianie, teraz ukazało się w pełnej okazałości. Najnormalniej w świecie brakowało mi siły. Kompletny brak mocy. Uczucie takie jakby do samochodu nie wlać paliwa albo wlać paliwo marnej jakości.

Napisałem wyżej, że wbieganie na most było najgorsze? Nie przewidziałem kostki i podbiegu do mety przez poznański rynek. Dobrze, że nie mam stamtąd zdjęć, bo musiałem wyglądać tragicznie. Zgięty w pół, ze łzami w oczach, dwudziesty kilometr po kostce zrobiłem w 5:27. Jak to jest możliwe, przecież tak się nie da biec?!

Na szczęście w oddali zobaczyłem metę. Metę! Nareszcie. Ostatnia prosta i finisz, przyspieszam ile mogę, a mimo to średnie tempo tych ostatnich kilkuset metrów to 5:27. Wreszcie upragniony koniec!!!!

bieganie-2

fot. Maratomania.pl

bieganie-3

fot. Maratomania.pl

Okazuje się, że trasa biegowa była trochę niedomierzona. Wyszło mi zaledwie 20,30 km. Mimo to dystans całego wyścigu to aż 113 km i 770 m. Ale na to wszystko składały się dosyć długie strefy zmian (szczególnie pierwsza) i dłuższa trasa kolarska. Nie mam absolutnie do nikogo pretensji, że zabrakło tych kilkuset metrów biegania. Wręcz przeciwnie, podajcie mi adres tych co wyznaczali i mierzyli trasę, chciałbym kwiaty i czekoladki wysłać! Na tej niedomierzonej trasie biegowej uzyskałem czas 1:45:33, średnia aż 5:12 min/km. Dla przypomnienia rok temu w Poznaniu na domierzonej trasie miałem 1:45:52 i średnią 5:00 min/km.

Jednak rekord!

Czas całości to 5:19:05 (według organizatorów 5:19:09). Pobiłem rekord z zeszłorocznej Gdyni aż o 10 minut! Wszystko to mimo kompletnie położonego biegania. Okazało się, zapas po pływaniu i rowerze w zupełności wystarczył. Jednak prawdą jest to, że w triathlonie najbardziej liczy się rower, który jak zaraz pokażę, wcale jakoś niewiarygodnie mi nie poszedł. Mam taką teorię, że marny pływak, super kolarz i marny biegacz wygra z zawodnikiem, który jest super pływakiem, super biegaczem, ale za to marnym kolarzem.

Czas na podsumowanie. Z czasem 5:19 zająłem 189 miejsce na 560 zawodników (36 miejsce w kategorii M40–44), którzy dotarli do mety. O ile sięgam pamięcią, to moje najlepsze miejsce, w ujęciu procentowym (33%), w zawodach triathlonowych odkąd startuję.

  • Pływanie, 37:12 – miejsce 171 – zgodnie z oczekiwaniami,
  • T1 5:17,
  • Rower 2:48:14 – miejsce 306 – czułem, że frunę, a mimo to miejsce dosyć odległe,
  • T2 2:48,
  • Bieg 1:45:33 – miejsce 139 – tu wręcz odwrotnie, odczucie fatalne, człapałem w miejscu, a i tak okazuje się, że wciąż bieganie jest moją najsilniejszą z triathlonowych konkurencji. Ciągle szeroko otwieram oczy ze zdziwienia jak widzę to miejsce. W sumiem, pomijając to jak się czułem (dramatycznie), to jednak na trasie biegowej głównie wyprzedzałem. Nie tak zdecydowanie i dynamicznie jak zawsze, ale jednak wyprzedzałem.

Cel sportowy na ten sezon został zrealizowany – jest życiówka na „połówce”. Czekała mnie teraz dwutygodniowa walka z kontuzją i jednocześnie walka z czasem, bo przecież zawodów w Gdyni nikt z powodu mojej bolącej nogi nie przesunie!