Niemiec trzeci, Majka czwarty na Galibierze

Ależ to był etap! Na dole piękna pogoda, a na górze zwały śniegu i jednocześnie zacinające opady deszczu zmieszanego ze śniegiem. Pierwszy raz w życiu widziałem koniec etapu dużego Touru, na którym prawie nie było kibiców. Ale w sumie to nic dziwnego, takiej masakry pogodowej też dawno nie było. Przyznam się, że obawiam się o warunki na Gavii i Stelvio, na które to wybieramy się w przyszłym tygodniu. To był pierwszy przypadek w historii kiedy to Giro d’Italia gościło na Col du Galibier, a więc moment historyczny. Przypomnijmy, że jest to podjazd przez który Tour de France przejeżdża regularnie.

Szkoda, że pogoda nie dopisała, ale i tak widowisko było przednie. Etap ze względu na pogodę został skrócony o około 4 kilometry, dodajmy o najcięższe 4 kilometry. Ale to nie przeszkodziło kolarzom się ścigać. Co to było za ściganie!!! Nie wiem, czy od czasu sukcesu Zenka Jaskóły Polacy odnieśli większy sukces na którymś z dużych tourów. Ja sobie nie przypominam, a dzisiejszy dzień z pewnością można było nazwać polskim dniem na Giro. Przemysław Niemiec, w końcu odczepiony od Scarponiego, dojechał trzeci, a Rafał Majka walczący z Betancurem o białą koszulkę był czwarty. Zresztą popatrzcie sami:

Aż chciałoby się, żeby Lampre dało Przemkowi Niemcowi całkowicie wolną rękę. Widać, że Michele Scarponi Giro już nie wygra. Aktualnie cud musiałby się zdarzyć, jakaś wyjątkowa niedyspozycja, żeby Nibali oddał prowadzenie. A zatem Niemiec mógłby próbować powalczyć o jakieś etapowe zwycięstwo.

  1. Giovanni Visconti (Ita) Movistar Team 4:40:48
  2. Carlos Alberto Betancur Gomez (Col) Ag2R La Mondiale 0:42
  3. Przemysław Niemiec (Pol) Lampre-Merida
  4. Rafał Majka (Pol) Team Saxo-Tinkoff
  5. Fabio Andres Duarte Arevalo (Col) Colombia 0:47
  6. Michele Scarponi (Ita) Lampre-Merida 0:54
  7. Vincenzo Nibali (Ita) Astana Pro Team
  8. Cadel Evans (Aus) BMC Racing Team
  9. Mauro Santambrogio (Ita) Vini Fantini-Selle Italia
  10. Rigoberto Uran Uran (Col) Sky Procycling

Jeszcze kilka słów o Galibierze. Przyznam, że świetnie ogląda się etapy, które prowadzą przez podjazdy, które znam osobiście. Poznaję wówczas poszczególne zakręty, wiem gdzie jest ciężko, a gdzie jest wypłaszczenie. Z niedowierzaniem patrzę jak zawodowi kolarze niemal sprintem wjeżdżają pod górę, pod którą ja ledwo wjechałem. Galibier to nie jest góra, która od południowej strony przeraża nachyleniem. Niby nic, raptem 18 kilometrów ze średnim nachyleniem 7,2%, max 11%. Ale jak doda się do tego poprzedzający podjazd pod Col du Telegraphe, który ma 11 km ze średnim nachyleniem 7,3%, to wychodzi na to, że żeby znaleźć się na Galibierze trzeba pokonać blisko 30 km podjazdu. A jak wliczy się zjazd z Telegraphe do miejscowości Valoire, to łącznie daje to 36 km od podstawy do szczytu. Wtedy kiedy większość gór się kończy i można iść na capuchino do schroniska na przełęczy, to na Galibierze jest jeszcze kilkanaście kilometrów do szczytu. Galibier miażdży nie procentami nachylenia, ale długością. Kilka kilometrów przed szczytem boli kark, ważący kilkaset gramów kask jest za ciężki, brakuje wody w bidonach i bardzo często wieje silny wiatr, który tak jakoś dziwnie się składa, że najczęściej wieje przeciwnie do kierunku jazdy.

Miałem okazję jechać Galibiera od trudniejszej strony trzy razy (to ostatni raz) i za każdym razem kiedy jestem na szczycie, to wiem, że potrzebuję chociaż kilku lat przerwy, żeby zapomnieć jak bardzo bolało.

A to jest najsłynniejsza akcja na Galibierze, która rozegrała się w 1998 roku, kiedy to Tour de France w tym miejscu rozstrzygnął na swoją korzyść Marco Pantani.

Ależ to było kiedyś ściganie!